
A fantasy to zawsze był jeden z najbardziej przecenianych gatunków...

Nie, ale trzeba mieć pewną perspektywę przynajmniej i nie ulegać przesadnym emocjom, bo to co dziś podnieca, za pięć lat nikt nie będzie pamiętał...Wawrzyniec pisze:A za komuny to wszyscy mieli pracęTomek pisze:Ale ja rozumiem, współczesna filmówka w tym temacie kwiczy i leży to i jak nie ma się czym za bardzo podniecać, to trzeba sobie znajdować samemu![]()
Jest taki film z Michaelem Douglasem i Robertem Duvalem "Upadek". I jednej z ostatnich scen Duval mówi do Douglasa "Kiedyś wszystko było lepsze...". I pewnie tak jest, ale to dla mnie nie jest powód, że należy się dokładnie zamknąć, na to co teraz wychodzi. Zresztą, jak dla mnie to ten rok 2010 był nad wyraz udany
Czy tym dobrym kierunkiem są pozycje typu "Robin Hood" albo "Clash of the Titans"?Marek Łach pisze:Miałem podobne odczucia jak Tomek parę lat temu, w okolicach 2005-2006 roku (w 2005 był jeszcze na szczęście JW), ale teraz patrzę już na formę gatunku inaczej, bo w ciągu tych kilku lat niejeden kompozytor fajnie ewoluował.Tak czy siak, ciągle jesteśmy w okresie trochę przejściowym, choć idącym obecnie w dobrym kierunku.
A fantasy to zawsze był jeden z najbardziej przecenianych gatunków...
To prawda, że ta McDonaldyzacja postępuje i nie ominęła już nawet kina kostiumowego (w tym roku 3 crapy nam chłopaki związani z RCP w tym gatunku zaserwowali), ale moim zdaniem obecnie jest sporo ciekawych alternatyw, nawet w mainstreamie, co parę lat temu nie wydawało się wcale takie oczywiste, gdy Giacchino, Powell, Marianelli, Desplat dopiero przedzierali się do pierwszej ligi. Wtedy nie było ani mistrzów, bo ci poszli na emeryturę, ani nie było pełnoprawnych następców. A teraz, moim zdaniem, AD 2010 ci następcy są, może jeszcze nie na poziomie dawnej ekstraklasy, ale już z ciekawą i niebanalną ofertą. Jeśli dodać do tego innych kompozytorów znad Sekwany (Rombi, Levy, od zawsze Coulais), wysyp ciekawych nazwisk w Hiszpanii (plus doświadczeni Iglesias i Navarrette), zawsze interesującego w jakiś sposób Elfmana, no i pojawiające się co do zasady rok w rok niespodzianki w różnych częściach globu, to jak dla mnie oferta muzyki filmowej jest naprawdę fajna jak na okres "przejściowy".Tomek pisze:Czy tym dobrym kierunkiem są pozycje typu "Robin Hood" albo "Clash of the Titans"?I ogóle zmcdonaldyzowanie muzyki filmowej? Oczywiście, jest jakaś tam zawsze jakaś nisza (Europa - ale też nie wszędzie, bo i europejskie score'y to często kaszany, Japonia, Chiny, Antypody), ale już dziś np. polscy kompozytorzy chcą czy nie chcą muszą gdzieś tam naśladować amerykańską manufakturę (czyt. HZ & Co.)
I w tym przypadku mogę się zgodzić i ponarzekać razem z Tomkiem. Gdyż nie uwłaczając Markowi, ale wątpię, aby dawniej Alexandre Desplat ze swoją muzyką mógł osiągnąć taki sukces w Hollywood jak to ma teraz miejsce.Adam Krysiński pisze:stąd apogeum popularności takich Desplatów
Ale to nie wynika z faktu, że muzyka filmowa jest lepsza lub gorsza - tylko z faktu, że jest inna, przynajmniej w tym nurcie, w którym Desplat i jego pokroju poważni kompozytorzy (nie żadni Djawadi etc.) się poruszają. Preferowany jest język INNY, nie lepszy, nie gorszy, tylko INNY. Tak samo jak nie powiesz, że dajmy na to Proust jest gorszy od Dostojewskiego - są inni, a każdy na swój sposób unikalny, bez wartościowania, bo każdy z nich swoim stylem osiąga to, co sobie zamierzył. Przecież reżyserowie - poza światem blockbusterów, bo tam trochę inaczej to wygląda - nie chcą w swoich filmach muzyki złej. Gdyby dajmy a to Horner był tak obiektywnie rzecz biorąc kompozytorem lepszym niż całe pokolenie Giacchinów i Marianellich razem wzięte, to każdy najlepszy reżyser brałby go do swoich filmów. A tak nie jest - czemu? Bo nie każdemu pasuje jego styl, bo nie każdy może przy pomocy tego akurat stylu osiągnąć ten efekt, jaki sobie zamierzył. Więc to nie jest gorsza muzyka, tylko muzyka o innej estetyce, i tyle.Wawrzyniec pisze:I w tym przypadku mogę się zgodzić i ponarzekać razem z Tomkiem. Gdyż nie uwłaczając Markowi, ale wątpię, aby dawniej Alexandre Desplat ze swoją muzyką mógł osiągnąć taki sukces w Hollywood jak to ma teraz miejsce.
Nie, nie wrócą, ale to nie znaczy, że mam się podniecać czymś kiepskim, bo tamci nie wrócą. PERSPEKTYWA.Adam Krysiński pisze:Wy to przede wszystkim musicie się pogodzić z nowymi czasami i z tym że czasy Goldszmitów czy Hornerów się skończyły i nie wrócąnadchodzi era minimalizmu, już nadeszła nawet, mniejszych nakładów na filmy i muzę filmową, stąd apogeum popularności takich Desplatów. i to że muza filmowa się robi McCzikenem , już nawet Horner idzie w Hansa
Nie sposób sie nie zgodzić z taką argumentacjąMarek Łach pisze:To prawda, że ta McDonaldyzacja postępuje i nie ominęła już nawet kina kostiumowego (w tym roku 3 crapy nam chłopaki związani z RCP w tym gatunku zaserwowali), ale moim zdaniem obecnie jest sporo ciekawych alternatyw, nawet w mainstreamie, co parę lat temu nie wydawało się wcale takie oczywiste, gdy Giacchino, Powell, Marianelli, Desplat dopiero przedzierali się do pierwszej ligi. Wtedy nie było ani mistrzów, bo ci poszli na emeryturę, ani nie było pełnoprawnych następców. A teraz, moim zdaniem, AD 2010 ci następcy są, może jeszcze nie na poziomie dawnej ekstraklasy, ale już z ciekawą i niebanalną ofertą. Jeśli dodać do tego innych kompozytorów znad Sekwany (Rombi, Levy, od zawsze Coulais), wysyp ciekawych nazwisk w Hiszpanii (plus doświadczeni Iglesias i Navarrette), zawsze interesującego w jakiś sposób Elfmana, no i pojawiające się co do zasady rok w rok niespodzianki w różnych częściach globu, to jak dla mnie oferta muzyki filmowej jest naprawdę fajna jak na okres "przejściowy".
Nie no, pierwszoligowy to on nie jest, nie ma tabunów fanboji, jednak kompozytorsko w obecnym momencie takiego Arnolda przerasta znacznieAdam Krysiński pisze:zgoda z tym co napisał Marem, ale z tym pierwszoligowym Marianellim bym nie przesadzałOskar za maszynę do pisania
no i znikł jak Kaczmarek
Dobrze niech będzie, tylko to jakby co nie uwłaczając Tomek wyjechał tekstem, że teraz muzyka filmowa jest gorsza, McScory i tak dalej i sam porównał, że dawniej był Horner, Goldsmith, Poledouris (nie wiedzieć czemu nie wymienił Williamsa), a teraz mamy posuchę.Marek Łach pisze:Ale to nie wynika z faktu, że muzyka filmowa jest lepsza lub gorsza - tylko z faktu, że jest inna, przynajmniej w tym nurcie, w którym Desplat i jego pokroju poważni kompozytorzy (nie żadni Djawadi etc.) się poruszają. Preferowany jest język INNY, nie lepszy, nie gorszy, tylko INNY. Tak samo jak nie powiesz, że dajmy na to Proust jest gorszy od Dostojewskiego - są inni, a każdy na swój sposób unikalny, bez wartościowania, bo każdy z nich swoim stylem osiąga to, co sobie zamierzył. Przecież reżyserowie - poza światem blockbusterów, bo tam trochę inaczej to wygląda - nie chcą w swoich filmach muzyki złej. Gdyby dajmy a to Horner był tak obiektywnie rzecz biorąc kompozytorem lepszym niż całe pokolenie Giacchinów i Marianellich razem wzięte, to każdy najlepszy reżyser brałby go do swoich filmów. A tak nie jest - czemu? Bo nie każdemu pasuje jego styl, bo nie każdy może przy pomocy tego akurat stylu osiągnąć ten efekt, jaki sobie zamierzył. Więc to nie jest gorsza muzyka, tylko muzyka o innej estetyce, i tyle.