Wspiąłem się na tę górę

. Świetny technicznie, mocno "edukacyjny" w kwestiach komercyjnych wypraw górskich dramat. Z drugiej strony trudno w nim szukać wartości artystycznych, wszystkie środki w służbie opowiedzenia faktycznej historii.
I to chyba jeden z najbardziej przeładowanych gwiazdami filmów ever. Do tego stopnia, że dopiero w połowie trwania zorientowałem się, że w wyprawie bierze udział Sam Worthington

. A cudowna Robin Wright to kura domowa mająca dwie sceny, takie marnotrawstwo ech

.
Po seansie zostało u mnie zauroczenie sprawnością rzemieślniczą Kormákura, ale też frustracja, że oglądamy hołd dla ludzi, którzy przez swoją pasję i ambicje osierocili dzieci itd. ALE - to forum o muzyce, a nie wspinaczce wysokogórskiej

.
Muzycznie to jeden z najbardziej "słuchalnych" Marianellich. Im wyżej w góry tym muzyki mniej, co nie dziwi, bo to nie oprawa audio jest nośnikiem dramaturgii, nie trzeba tej tragedii wspierać wyrazistą tematyką, wystarczy odgłos burzy, wichury, jęki bólu i wypowiadanych z trudem zdań. Wyróżniłbym dwa ilustracyjne "nurty".
W początkowych sekwencjach wspinaczki z masturbingiem zdjęciami lotniczymi masywu Everestu mamy przyjemny "marszowy" temat na bębnach, dosyć przebojowy, nie zaprzeczę.
Dużo ciekawiej robi się w przypadku fragmentów rozgrywających się w dolinach, przelotów nad obozami itp. Słyszymy wtedy Marianelliego delikatnego, korzystającego z wiolonczeli. Te dźwięki przypominały mi bardzo Austina Wintory'ego i jego "Journey", której to finał rozgrywał się w troszkę podobnych okolicznościach przyrody.