No to jedziemy z moją opinią.
Po pierwsze, nie uważam, żeby The Book Thief cierpiał na problem wtórności, a przynajmniej nie w takich rozmiarach, jakie niektórzy tu sugerują. Oczywiście można czepiać się detali, elementów melodycznych AI czy Angeli w tematach, ale TBT w brzmieniu i koncepcji jest typem ścieżki, której Williams już od wielu, wielu lat nie popełnił. W obecnym stuleciu tylko fragmenty - fragmenty! - AI i Gejszy (np. Journey to Himmel Street ma podobną barwę faktury) łapią się do tej kategorii. Co mi natomiast TBT najbardziej przypomina, to spokojne, magiczne utwory ze środka albumu ET. Wiem, że nie wszyscy są entuzjastami Anniversary Edition, ale moim zdaniem to jedne z najpiękniejszych kameralnych utworów napisanych w historii muzyki filmowej - The Book Thief oczywiście nie prezentuje takiego poziomu, natomiast oferuje coś, co we współczesnej filmówce rzadko kto potrafi przekonująco robić: krótką, ale skondensowaną formę muzycznego przekazu.
Początkowo miałem wątpliwości co do długości utworów, produkcji albumu, bo odbiega on od ostatnich williamsowskich standardów. Słychać, że reżyser inaczej pozwala wybrzmiewać muzyce niż Spielberg, możliwe że w toku montażu za bardzo ją szatkuje. Ale potem pomyślałem o E.T. właśnie i przecież tam analogiczne utwory też były 2-3 minutowymi pomysłami. Pomimo krótkiej długości słychać, że w TBT te utworki są zamkniętymi koncepcjami muzycznymi, nie ma tu ilustracjonizmu bez konstrukcji, który np. zdarza się czasami nawet takiemu specowi od intymnego scoringu jak T. Newman. Williams przyzwyczaił do suitowych, rozbudowanych form, ale w TBT pokazuje, że równie zgrabnie radzi sobie z krótkimi, zamkniętymi formami - i jak się w poszczególne z nich wsłuchać, to łatwo odkryć, że nie traci na tym nic z przekazu. Uważam też przy tym, że w odróżnieniu od Tintina czy zwłaszcza WH, Złodziejka nie ma większego problemu z underscorem. Owszem, jest kilka bardziej suspensowych momentów, które wybijają z rytmu, ale nie ma to żadnego porównania z kulejącym środkiem Czasu wojny, gdzie ponura tapeta - akurat w tamtym przypadku faktycznie wtórna w stosunku do ostatnich dokonań Williamsa - praktycznie zatrzymywała flow ścieżki.
Co do kwestii oryginalności. Moja opinia jest taka, że TBT syndrom wtórności specjalnie nie doskwiera, oczywiście dopóki oryginalności nie rozumie się tylko w kategoriach nowatorstwa. Moim zdaniem nie byłoby specjalnie uczciwe, a raczej ciut histeryczne, zarzucać Williamsowi, że korzysta ze zbliżonych rozwiązań, co w ścieżkach sprzed 20-30 lat, w sytuacji, gdy od tego czasu rozwiązania te stosował bardzo sporadycznie (o czym pisałem w pierwszym akapicie). Tym bardziej, że nie uważam też, żeby w kategorii "kameralne score'y bazujące na solówkach" było w ostatnich latach tak różowo, jak mówi ravaell. Przynajmniej na Zachodzie. Bo jeśli odrzucimy Desplata, Newmana i Iglesiasa, którzy od zawsze byli synonimem takiego typu muzyki, to tak naprawdę nie zostanie nam wcale wiele podobnych propozycji. Coś takiego, jak prowadzenie tematu przewodniego przez solową harfę, to we współczesnej filmówce w ogóle jakiś ewenement, który nawet wspomnianym wyżej kompozytorom rzadko przychodzi do głowy. Jasne, powie ktoś, że przecież nie jest to tak naprawdę nic nowego - ale ja uważam, że takie obsesyjne domaganie się totalnego nowatorstwa i rewolucji jest argumentacją chybioną. TBT ma wiele drobnych rozwiązań, które w historii muzyki wykorzystywane były już mnóstwo razy od jakichś 300 lat, ale na tle filmówki ostatnich 20 alt naprawdę się pozytywnie wyróżniają: świadomością barwy instrumentu, delikatnością ale i sugestywnością podskórnych emocji, brakiem "showmaństwa". Co zresztą też przeczy tezom o jakiejś kolosalnej wtórności TBT w kontekście twórczości Williamsa, który koniec końców nawet w stosunkowo kameralnej Gejszy był przede wszystkim ekspresyjnym melodramaturgiem.
Sprzeciwiam się też takiemu rozumowaniu, że jeśli nie ma tematycznych highlightów, braku wielkich ekspozycji tematu, to znaczy, że Williamsowi brakło inspiracji. Wręcz przeciwnie, uważam że TBT to najbardziej zainspirowany Williams od 2005 roku, pierwszy od czasu Gejszy, który wychodzi poza williamsowską "comfort zone". W moim przekonaniu tak subtelne, zdyscyplinowane granie emocjami wymagało od Williamsa o wiele więcej refleksji i uwagi, aniżeli gigantyczne, tematyczne forte np. z Czasu wojny. Nie ma tu - żeby posłużyć się sformułowaniem grzesia - tego spielbergowskiego mechanicyzmu, który przewijał się w KOTCS, Tintinie, WH, Lincolnie. Oczywiście były to porządne albo i bardzo dobre ścieżki, ale pod względem funkcji tak maksymalnie spielbergowsko-williamsowskie, że z zamkniętymi oczami można było przewidywać ich rolę ilustracyjną, miejsce w montażu sceny etc. The Book Thief jest ciekawszy choćby pod tym względem, że nie ma tych "spielbergizmów".
Co do kwestii nagrania, to już się wypowiadałem - solówki brzmią po prostu ślicznie. Właśnie w tym miejscu przebiega moim zdaniem fundamentalna różnica między kameralnością, tj. małym składem (Lincoln), a intymnością, tj. małym składem oddającym osobiste emocje (The Book Thief).
Podsumowując: bardzo ładna, dojrzała, odpowiedzialna muzyka z duszą, zasługująca na wielokrotne odkrywanie.