Wawrzyniec po raz kolejny propaguje typowo RCP-owski, chybiony argument, polegający na tym, że anthem ma być jedyną możliwością ilustracji emocjonalnego patosu w kinie rozrywkowym. A tymczasem finał Gravity można by zilustrować na 10 innych sposobów, z równie silną emocjonalną otoczką, a przy tym bez nadawania filmowi brzmienia Transformerów. Jasne że film Cuarona nie jest żadnym intelektualnym wyzwaniem, ale jest jednak różnica między tym typem rozrywki a rozrywką spod szyldu Bay'a - i tak samo jest różnica w rodzajach muzycznego patosu. Anthem nie jest jedynym rozwiązaniem! I wbrew sugestiom Wawrzyńca, akceptacja tej tandetnej manipulacji, jaką Price i Cuaron odstawiają za sprawą anthemizacji, wcale nie świadczy o "zrozumieniu" tej muzyki. Inaczej, to jest przejaw braku krytycyzmu i zaślepienia widowiskiem, bo odrobina trzeźwej refleksji od razu naprowadza na wniosek, że finał można było pod względem muzycznym rozegrać z o wiele większą klasą.

Anthem to nie są żadne uczucia, to tylko czystej maści manipulacja, żerowanie na najprostszych odruchach widza, sprowadzenie emocji do roli zero-jedynkowego odruchu warunkowego. 5/5? W życiu.
Zawsze mnie zadziwia ta amnezja, która łapie sympatyków RCP (nawet takich jak Wawrzyniec, który równolegle ubóstwia przecież tradycjonalistę Williamsa), gdy przychodzi do obrony stylu Remote Control. Nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, z niewiadomych mi przyczyn zapominają oni, że kino wynalazło mnóstwo alternatywnych sposobów na muzycznie odzwierciedlenie emocji, i że nigdy nie jest to wybór tylko pomiędzy snobistyczną klasyką a niby-cool, "nowoczesnym" anthemem. Przedziwna przypadłość, dziwnym trafem dotykająca zawsze jednej grupy soundtrackowej.

No ale podejrzewam, że to po prostu w 90% przypadków chwyt erystyczny.
A skąd te pomysły ze spoilera to nie wiem. Pewnie za dużo KMF-u na wieczór.
