jak mało nie usnął przy tym to co się dziwiszMarek Łach pisze:To trochę pobieżnie posłuchałeś, skoro tylko na skrzypki zwróciłeś uwagę...

jak mało nie usnął przy tym to co się dziwiszMarek Łach pisze:To trochę pobieżnie posłuchałeś, skoro tylko na skrzypki zwróciłeś uwagę...
A co ma jedno do drugiego, poza skrzypkami? Bo jak dla mnie to dwie, zupełnie różne partytury i ta druga bynajmniej nie jest klasyczna w tym samym słowa znaczeniu.Marek Łach pisze:Do Corigliano to tu jeszcze daleko, jak na klasycyzm w filmówce. Stosując Twoją stratyfikację, The Red Violin byłoby hiper-maksymalnym klasycyzmem w sensie filmówki.
A o jakim znaczeniu mówimy? Bo jak dla mnie The Red Violin o wiele odważniej czerpie z dorobku muzyki poważnej, i w zestawieniu z nim (bo niby z czym mamy zestawiać? score'y odnoszące się do muzyki poważnej powstają bardzo rzadko) Jane Eyre wypada zupełnie lajtowo, i "popowo", jak to filmówka ma w zwyczaju.Mefisto pisze: ta druga bynajmniej nie jest klasyczna w tym samym słowa znaczeniu.
Ale tu nie chodzi o czerpanie, tylko o brzmienie, sposób podejścia do muzyki. Jakkolwiek Red Violin czerpały z klasyków, to jednak robiły to w sposób nieszablonowy, odważny właśnie, w końcu rozbuchany, żeby nie powiedzieć, że niedościgniony. Muzyka Marianelliego to natomiast nic powyżej pewnego standardu, jaki robiło się 50 lat temu i wcześniej - ot taka dostojna, ładna muzyka, żeby coś się działo w tle. Bonus za smyczki, jasne - ale po ich odjęciu naprawdę niewiele zostaje do wychwalania. Oczywiście to w takim równie klasycznym filmie pewnie się sprawdzi, więc mission: accomplished. Mnie to jednak nie satysfakcjonuje, a muzyka na sucho nie przekonuje.Marek Łach pisze:A o jakim znaczeniu mówimy? Bo jak dla mnie The Red Violin o wiele odważniej czerpie z dorobku muzyki poważnej, i w zestawieniu z nim (bo niby z czym mamy zestawiać? score'y odnoszące się do muzyki poważnej powstają bardzo rzadko) Jane Eyre wypada zupełnie lajtowo, i "popowo", jak to filmówka ma w zwyczaju.
Piętna na pewno nie, ale konstrukcję i klimat jak najbardziej.Marek Łach pisze:Dlatego moim zdaniem chłopaki strasznie demonizują, bo Jane Eyre nie ma ciężkiego, klasycznego piętna.
O cholera w jednym teamie z Adamem. Dobrze, że jest jeszcze Mefisto i muaddib, gdyż inaczej zacząłbym się baćMarek Łach pisze:Nie sądzę - ta ilustracja nie ma wielu jej podobnych, właśnie przez to klasycyzowanie Marianellego, które zapewne zniechęca Wawrzyńca czy Adama.
To nie jest podejście skierowane wyłącznie do konsumenta, czyli osoby kupującej soundtrack. Ale mnie przede wszystkim chodzi o sam film. Jak kręcę film, to chcę mieć za podkład muzykę filmową. Dlatego ja nie wątpię, że score Marianellego dobrze się spisuje w filmie, o ile to jest naprawdę wyjątkowo klasyczna i konserwatywna adaptacja. Ale ja sam w takiej sytuacji nie widzę sensu z zatrudniania kompozytora, a zamiast tego skorzystałbym już z istniejących klasyków.Marek Łach pisze:To trochę tak jak Wawrzyniec pisał przy okazji Chemicalsów, że soundtrack powinien brzmieć "jak muzyka filmowa". Ja się z tym nie do końca zgadzam, bo - dla mnie - to jest nastawienie w pewnym sensie na produkt dostosowany do powtarzających się i nierozwijających się potrzeb konsumenta. Ale rozumiem to podejście, można i tak.
Też się nie zgadzam. Gdyż dla mnie nie ma po co takich mostów tworzyć i nie wiem też po co taką hybrydę tworzyć. Kiedy mam ochotę słuchać muzyki klasycznej, to jej słucham (Beethoven, Vivaldi to mniej więcej moi ulubieni, z późniejszych oczywiście Wagner i Orff), a kiedy chcę filmową, to słucham filmową.Marek Łach pisze:Choć moim zdaniem Jane Eyre tak naprawdę jest "skażona" filmowością w bardzo dużym stopniu i jest bardzo odległa: i od emocjonalności, i od maniery, i od filozofii muzyki poważnej. Może w tym tkwi jej sukces w moich oczach - tworzy pomost między tymi światami.
No ale to jest kompozycja napisana właśnie pod te solowe skrzypce. Z myślą o nich, w oparciu o nie, wokół nich. Jak odejmiesz skrzypce to ścieżka straci 3/4 siły, bo raz że solówki wyraźnie dominują na płycie (w zasadzie tylko poza dwoma fortepianowymi utworami, które prowadzą śliczny temat), a dwa że są sercem całej konstrukcji płyty. Idąc Twoim tokiem rozumowania, jeśli wyrzucimy z Wyznań gejszy wiolonczelę, to ścieżka stanie się mniej ciekawa, a jak odpadną jeszcze skrzypce Perlmana, to już w ogóle będzie syf, kiła i mogiła.Mefisto pisze:Bonus za smyczki, jasne - ale po ich odjęciu naprawdę niewiele zostaje do wychwalania.
Nie wtedy zostaje nam niesamowita etnika, piękny dźwięk japońskich instrumentów itd.Marek Łach pisze: Idąc Twoim tokiem rozumowania, jeśli wyrzucimy z Wyznań gejszy wiolonczelę, to ścieżka stanie się mniej ciekawa, a jak odpadną jeszcze skrzypce Perlmana, to już w ogóle będzie syf, kiła i mogiła.
Bez przesady.Wawrzyniec pisze: Nie wtedy zostaje nam niesamowita etnika, piękny dźwięk japońskich instrumentów itd.Widzisz ile ta muzyka ma warstw i jak genialnie jest przemyślana, nie tak łatwo ją obnażyć
Chińskiego, czy japońskiego?Zostanie adaptacja tradycyjnego chińskiego utworu (Going to School)
Sorry.Wawrzyniec pisze:W języku niemiecki jest dobre określenie dla tego co właśnie przed chwilą zrobiłeś: "Spielverderber"![]()
Mnie tam by bardziej wkurzało, że Gejsze są grane przez Chinki, niż to, że w muzyce Williamsa coś brzmi chińskoPaweł Stroiński pisze:Moja japońska przyjaciółka twierdzi, że muzyka z Wyznań gejszy brzmi jak muzyka chińska, nie japońska. Ścieżkę Williamsa lubi, ale chyba ją to trochę wkurza.