Żem przesłuchał i "Karate Kid" to bardzo porządny score proszę państwa. Oczywiście żadna rewelacja, ale w tym roku to dość znacząca pozycja. Po pierwszym odsłuchu nie wyłapałem jakiegoś chwytliwego tematu przewodniego, scalającego i prowadzącego całą ścieżkę, tak jak to miało miejsce choćby w Avatarze, ale parę mniejszych motywów da się wychwycić. Już otwierający soundtrack „Leaving Detroit” przedstawia nam bardzo spokojny i dramatyczny, choć utrzymany w optymistycznej wymowie fragment, z pulsującym fortepianem i smyczkami na myśl przywodzący „Deep Impact”.
Cała ścieżka jest bardzo różnorodna, począwszy od różnych stylów, po dość szerokie instrumentarium, a na wszelakich wokalizach kończąc. Przeważa tu głównie dramatyczne granie, do którego stylu Horner mógł nas już w ostatniej dekadzie mocno przyzwyczaić, ostatnio choćby w „Chłopcu w pasiastej piżamie”. Ogólnie sporo tu fortepianu i smyczków, które, nie raz kompozytor mistrzowsko łączy z orientalnymi instrumentami. Odrębną działkę stanowi tu muzyka akcji. W dużej ilości zainspirowana brzmieniem RCP, ze sporą dawką elektroniki, ale przeważnie w akompaniamencie orkiestry, podobnie jak to miało miejsce w ostatniej pracy Jamesa.
Co do oryginalności to jest całkiem w porządku. Oczywiście mamy tu typowe dla Hornera orkiestracje, ale sporo świeżości też tu znajdziemy, także nawet cytaty z Titanica w „Jacket On, Jacket Off”, czy z Glory w "Kung Fu Heaven" nie powinny stanowić tu problemu, a raczej robić za nie lada smaczek, szczególnie ten drugi utwór, który jest bardzo okazałą kompozycją.
Za główną wadę, można obrać, podobnie jak w przypadku Avatara, montaż poszczególnych tracków i czas trwania niektórych. Szczególnie te dłuższe, a nawet kilka krótszych, zbudowane są z kilku pomniejszych fragmentów, przez co bardzo dobre momenty często przeplatają się ze słabszym materiałem, który w kilku przypadkach można by było sobie odpuścić. Wyjątkiem jest tu, najdłuższy i chyba najlepszy na płycie „From Master to Student to Master”. Przez pierwsze 6 minut fortepian, wraz z okraszającymi go syntezatorami, wybija, przypominający nieco” Life Before Her Eyes” rytm, by później zachwycić nas już prawdziwą horenrowską magią, niewątpliwie dorównującą najlepszym momentom Avatara. Warte uwagi są jeszcze dwa ostatnie utwory, m.in. to ich tyczy się problem montażu, ale oba gwarantują wiele niesamowitych wrażeń. Po temacie kończącym ścieżkę (będącym podniosłą aranżacją tematu miłosnego "Mei Ying’s Kiss"), aż chce się zakrzyczeć, James czemu całość tak nie brzmiała, choć z drugiej strony charakter filmu szybko rozwiewa to pytanie. Jak na taki obraz ścieżka Hornera wydaje się być zadowalająca, przynajmniej ja czuję się usatysfakcjonowany.
Póki co 3.5, choć myślę, że na 4 się uzbiera. Pozytywne zaskoczenie, jak na hip-hopowe wygibasy
