To może i ja dołożę swoją cegiełkę do dyskusji. "Empirycznie" mówiąc muzyka w filmie jest, ale należy sobie zadać pytanie czy jest sens to nazywać muzyką?
"Muzyka" tak jak pisał Paweł w filmie istnieje w zasadzie tylko podprogowo, jest bardzo mocno "zagrzebana" w miksie ścieżki dźwiękowej, słychać ją "pod" dialogami, ale myślę, że zwykły widz niczego takiego nie rozpozna (oprócz nas, nawiedzonych fanatyków filmówki

W filmie jest może z 7-8 momentów, gdy słychać gdy się pojawia i podświadomie człowiek nauczony rolą muzyki w tysiącach innych filmów, zdaje się, że już wybrzmi silniej z jakąś funkcją ilustracyjną, ale ona dalej zdaje się być jakoś oddalona, odłączona. Mówię tu głównie o brzmieniach typowo elektronicznych (tak mi się wydaje), lub mocno przetworzonych, bo i wielce charakterystycznego cosmic beamu Lupici jakoś nie dosłyszałem... Odgłosów świerszczy czy wiatru nawet nie próbuję analizować
Założenie takie ma jakiś sens w kontekście opowiadanej na ekranie ascetycznej, surowej w wyrazie opowieści (bohaterowie się ukrywają, uciekają, są prześladowani, więzieni, zagłodzeni itd.), lecz czy nie lepiej było zostawić film po prostu bez dźwięku? Nie wiem na ile moja interpretacja jest trafna, ale być może score stworzony w jakiejś pierwotnej fazie przez tych Kluge'ów został stopniowo redukowany przez Scorsese by w końcu osiągnąć taką formę? Maksymalnie uproszczony. Z drugiej strony wydaje mi się, że w filmie nieco brakuje emocji, szczególnie w scenach tortur, prześladowań, które mogłyby być chociaż trochę przez muzykę wyeksponowane. I nie mówię tu o jakimś manipulacyjnych, rzewnym hollywoodzkim graniu na smyczki, ale o typowej scorsese'owskiej eklektycznej ścieżce dźwiękowej, która zazwyczaj składa się z niebanalnego połączenia jakiejś muzyki oryginalnej, klasyki, elektroniki, muzyki luddycznej/źródłowej. Trochę tego brakuje. Stąd też trudno mi ową muzykę na poziomie zwykłego odbioru uznać za nic innego jak równoważnik typowego sound designu. Być może na początku miało to wszystko inaczej wyglądać, ale w wersji takiej jak to wygląda w Milczeniu i całego "procesu" zastosowanego przez Scorsese, zgodzę się z Mefistem, który pod recenzją napisał, że jest to "zawracanie gitary"
Być może Marty tym tytułem osiągnął definitywne minimum związane z tym jak oryginalną muzykę można sprowadzić do efektów dźwiękowych, czy też dźwiękonaśladowczych (tym samym bijąc wszystkich "rewolucjonistów" tego typu podejścia w muzyce filmowej w ostatnich latach) i muzyka filmowa może się od tego punktu już tylko chyba odbić. Bo ja szczerze mówiąc nie chcę takich ścieżek dźwiękowych w kinie...