#252
Post
autor: Paweł Stroiński » ndz lip 17, 2016 16:04 pm
A mnie się wydaje, że Marek poruszył bardzo ważny problem w dzisiejszej muzyce filmowej i dlatego ta recenzja jest aż taka złożona.
Istnieją score'y, które nie do końca radzą sobie jako czyste rzemiosło, ale mają w sobie dużo artyzmu, takiej sztuki. Score'y, z którymi można po prostu dyskutować. Nie ma zbyt wielu kompozytorów, którzy potrafiliby tak tworzyć. W tej chwili faktycznie Williams, jest Desplat, u którego wręcz można dyskutować o instrumentacji, a także jest jednym z najlepszych, jak trzeba, dziś filmowych ironistów (Ghost Writer!). Jest też np. Hans, który czasem, ostatnio niestety często, myli się, ale są to raczej błędy koncepcyjne, więc można pozwolić sobie na dyskusję. Pamiętam (jeśli mogę pozwolić sobie przytoczyć spoza forum), jak Marek był podekscytowany np. Nolanami Hansa, nie dlatego, żeby jakoś za nimi muzycznie przepadał zawsze (czy nawet często), ale właśnie dlatego, że jest tam z czym polemizować. Już po przesłuchaniu i obejrzeniu Interstellar ja na przykład wiedziałem, że to byłby dla mnie prosty tekst nawet, gdyby musiał być krytyczny wobec podejścia Hansa czy nawet jakości samej kompozycji właśnie z tego powodu: bo miałbym z czym dyskutować przy takim filmie i przy takiej "filozofii" tworzenia.
Innym przykładem jest Kod da Vinci, score, który, delikatnie rzecz biorąc ma duże problemy z filmem i dość bezlitośnie obnaża jego wady (w przypadku Tears of the Sun to wyszło, tu nie), ale z drugiej strony jest jedną z najlepszych kompozycji Hansa Zimmera (od orkiestracji po nawet ekspresję!) w ogóle. Stanowi to pewien problem dla recenzenta, ponieważ musi docenić kompozycję jako kompozycję i Marek bez wątpienia w recenzji oddaje Williamsowi sprawiedliwość. Pytanie jednak dotyczy kontekstu filmowego, gdzie ja akurat na temat BFG się nie będę wypowiadał, bo filmu nie widziałem i w kinie raczej nie zobaczę. Można także przytoczyć The New World Hornera, score dość niesłusznie skrytykowany u nas jako dość sztuczny i plastikowy, bo przecież jak na Hornera jest bardzo stonowany i pomijając tam akurat śliczne tematy (choć średnio oryginalne, ale tutaj to nieważne), też przepiękna, impresjonistyczna wręcz kompozycja.
Trudno jest zadowolić słuchacza i tutaj nie ma co polemizować. Muzyka filmowa ma wielką odpowiedzialność. Nie możemy o tym zapominać i pominę tutaj fakt, że wbrew pozorom, nie jest pisana po to, by była łatwym odsłuchem. Wręcz przeciwnie. Jeśli tak się zdarzy to mamy podwójną radość. Ale nawet ścieżkom niedoskonałym należy oddać sprawiedliwość i umieć ocenić ich artyzm. Są kompozytorzy sprawni, którzy swoje umieją, nawet dają dużo funu (Brian Tyler), ale z reguły są po prostu "zwykłą" muzyką filmową, która nie chce wykroczyć poza podstawową funkcjonalność. Nie mówię, że Tyler nie próbuje się rozwijać, ani nic takiego, tylko że brakuje mu tej Bożej iskry, która pozwala Williamsowi, Morricone, Newmanowi, Desplatowi, Zimmerowi czy, w pewnych oczywiście przypadkach (Shyamalan, Snow Falling on Cedars, kilka ścieżek wcześniejszych) JNH być tymi mistrzami, którymi są. To samo jest z będącym w zniżce formy Elfmanem (choć i pewnie są pewne kwestie obiektywne, o których się nie dyskutuje, jak zmiany w estetyce muzyki filmowej ostatnich lat). Ale to nie znaczy, że jeśli score Williamsa nie jest bezbłędny w różnych aspektach (o których Marek przecież w recenzji mówi!), nie można nazywać go artystycznym.