#99
Post
autor: Paweł Stroiński » pn gru 22, 2014 00:49 am
Mnie by interesowało, gdyby kompozytorzy częściej próbowali tego, co Timon Barcolo zrobił w Colosseum. Bo jeśli spojrzeć na historię muzyki filmowej, mamy dwa typy muzyki sandałowej. Jedna to klasyka Rozsy, wiadomo, jak to brzmi i jak to zostało stworzone (choć chciałbym doczytać więcej szczegółów na temat muzyki stricte rzymskiej na przykład i jak to dokładnie Rozsa wplatał). Druga to Gladiator.
Brakuje mi jednej rzeczy w muzyce filmowej i ryzykując offtopa lekkiego, powiem, co mnie trochę martwi. Brzmi to dzisiaj trochę tak: mamy kompozytorów, którzy idą w Zimmera albo takich, którzy idą w Williamsa. Co z tego, że mieliśmy kiedyś innych kompozytorów, jak Jerry Goldsmith (którego strukturalnie próbuje przejąć Brian, ale stylowo bardziej w Hansa idzie), jak Ennio, Shire, Small, Schifrin. Jedni idą w Hansa, i jest to zdecydowana większość, drudzy idą w Williamsa, bo jest i np. Andrew Lockington. Goldenthal (choć chyba trochę na własną prośbę w takim znaczeniu, że go współczesne kino po prostu nie bardzo kręci), Davis, kompozytorzy na orkiestrę z lat 80-tych (Broughton, częściowo John Scott, zaczynający wtedy Trevor Jones!), którzy jednak głosami byli, poszli totalnie w odstawkę.
Wiadomo, jakie są muzyczne preferencje Ridleya, oczywiście to wiemy wszyscy. Ale o ile ciekawsze byłoby, gdyby Ridley dał Alberto w tempie trochę Vangelisa (!) i zobaczył, co mu z tego wyjdzie? A inne tradycje? Przecież sama orkiestra symfoniczna ma takie możliwości, że u samego Williamsa mamy z jednej strony końcówkę ET, a z drugiego Wojnę światów. Elektronika też ma wielkie możliwości. I znowu - z jednej strony 1492: Wyprawa do raju czy Rydwany ognia (nie mówię tutaj o poprawności Rydwanów ognia w filmie o Mojżeszu!), z drugiej Tangerine Dream, z trzeciej Black Hawk Down, a z czwartej (choć nie lubię, to zapomnieć nie można) Harold Faltermeyer. Upadek muzycznej edukacji w świecie, wybaczcie ten protest song, ale siedzi to w mojej głowie od jakiegoś czasu, trochę zmienił priorytety tego, co można określić mianem dobrej muzyki. I nie chodzi mi o to, by się przyczepić jakiegoś użytkownika forum, nie chodzi o to, by udowadniać wyższość Desplata nad Raminem, Brianem, Heniem czy kimkolwiek innym.
Chodzi o to, że istnieją głosy. Iglesias takim głosem jest i nie zwalałbym tego, że Exodus jest słabszym scorem na niego samego, tylko na Ridleya i wszelkiego rodzaju zabawy takie jak wprowadzenie do obiegu HGW w tym score. Chciałbym w muzyce filmowej większego ryzyka i faktycznie w dzisiejszym świecie Agora Marianellego takim ryzykiem była. Nie chodzi mi też bynajmniej o to, by, tak jak Grześ, chcieć wszędzie awangardy, choć jej trochę brakuje (zwłaszcza w wydaniu Elliota i Dona). Chodzi o to, by sobie przypomnieć, że istniało coś takiego jak XIX-wieczny romantyzm, że istnieje pewna tradycja muzyki elektronicznej, którą trochę zapomniano, że można je umiejętnie łączyć (a Gladiator przecież takim ryzykiem był!) Chodzi o to, by wrócili producenci, dla których Beethoven to coś więcej niż pies z popularnych komedii. Muzyczna edukacja była kiedyś częścią wychowania normalnego człowieka. Dzisiaj jeśli ci się nie chce, to nie wiesz, kto to Gustav Mahler czy Johannes Brahms (może poza kołysanką powtarzaną ciągle w bajeczkach a la Królik Bugs), czy też, nie wiem, Samuel Barber (OK, Adagio znają wszyscy, ale coś więcej może?). To część kultury, która została zapomniana, bo "Mozart był słaby w elektronice".
Nie chcę tutaj popadać w wykłady blada z mniemanologii stosowanej, bo jeśli patrzymy (wychodząc przecież od filmówki) wyłącznie z perspektywy wyższości muzyki poważnej nad filmową (po pierwsze, o muzyce filmowej na tym forum mówimy, po drugie, w ostatecznym rozrachunku - i co z tego?), to tracimy to, czym w tym naszym ukochanym rzemiośle, którego niszowość polega nie na tym, że słuchamy jakiejś wielkiej wyższej Twórczości przez duże "tfu", ale dlatego, że jest dokładnie pomiędzy sztuką wysoką, a popularną, jest sztuką. Ci, którzy twierdzą, że się mylę, niech sobie twierdzą dalej, choć sądzę, że upraszczają sprawę mocno.
Sztuką muzyki filmowej jest gra. Gra między tym, co film mówi otwartym tekstem, a tym, co dodaje innymi środkami. Czy to obrazem, czy to właśnie muzyką. Chodzi o wartość dodaną.
Przepraszam za ten wysoce patetyczny wykład, ale Iglesias mnie tym cokolwiek rozczarował (choć bardziej HGW), a to, co napisałem, w głowie mi od dłuższego czasu siedzi.