Dobra. Najpierw słów kilka o projekcie Contact meets A Space Odyssey, znanym szerzej jako Interstellar:
Film ten ma kilka genialnych sekwencji od strony wizualnej, chociaż jak słusznie zauważa Adam, wiele kadrów było mocno inspirowanymi Kubrickiem. Podobał mi się motyw przewodni filmu, parę scen było naprawdę angażujących i emocjonujących, niektóre naprawdę oglądałem wgnieciony w fotel czy też siedząc jak na szpilkach.
Niestety, Interstellar nie uchronił się przed typowym Nolanowskim pretensjonalnym pierdoleniem i przeintelektualizowaniem. Za największe suchary uważam:
Spoiler:
-Anne Hathaway i jej wywód o miłości jako o fizycznym wymiarze - jak to oglądałem, to sobie pomyślałem: serio? Wtapianie czegoś tak irracjonalnego i filozoficznego w dziedziny fizyki teoretyczne? Chemia, to rozumiem, ale unaukowianie takiego pojęcia to jedna z największych bzdur, jaką widziałem u Nolana - wywód Pawła na temat transcendencji mógłby jednak jakoś tłumacz tę wpadkę. W dodatku jak usłyszałem o tym tekście, to myślałem, że będzie to pretensjonalny Coelhizm podany na tacy z intensywną muzyką i ładnymi obrazkami kosmosu. Nie. To było pseudonaukowe, sterylne pierdolenie średnio zaangażowanej Hathaway.
-Kliszowy i oczywisty wątek ze złym Mattem Damonem.
-Tajny i ultracichy pokój konferencyjny NASA tuż obok hangaru
-Podobało mi się też to, że odnaleźli Coopera i jakoś nikt nie uznał za stosowne pozyskanie wszelkich możliwych danych z robota w imię nauki - lepiej go wystawić jako eksponat z muzeum. Albo to, że gość się rzucił w czarną dziurę, żeby ocalić ludzkość, ale stację nazwali po jego córce, która tylko rozwiązała równanie na podstawie danych, które jej podstawił. Albo to, że rzuca się w czarną dziurę dla swoich dzieci, ale jak ją zobaczy po 80 latach rozłąki, to pogada z nią 5 minut, oleje wszystkie swoje wnuki i prawnuki i poleci uganiać się za spódniczką.
Miałem też lekki problem ze spójnością filmu, np. wizytą na pierwszej planecie - miałem wrażenie, że brakowało tam paru scenę, bo cała ta akcja wylot-pobyt-powrót była trochę za szybka i na pewno się nie sprawdzała, jaka środkowa część filmu. Nie podobała mi się też sekwencja z Bournem - nie lubię takie budowania napięcia, jest zbyt przewidywalne. Ogólnie miałem też wrażenie, że zamiast trzyaktowego filmu oglądałem cztero i pół aktowy film + cut scenki.
Ciekawostka na dziś - Syn Matthew mówi, że nazwał pierwszego syna Jesse. A grał go nie kto inny, jak zabójca Jesse'go Jamesa
Więcej hejtu, jak mi się przypomni - albo obejrzę film drugi raz. Ogółem jednak jest dużo mniej pretensjonalny niż dwa poprzednie filmy Nolana i nawet przyjemnie mi się to oglądało, ale już ten film zdążyli mi obrzydzić ludzie, którzy wychwalają ten film pod niebiosa, bezkrytycznie traktując jako arcydzieło.
Teraz o muzie - aż nie mogę uwierzyć, że to Zimmer. Wreszcie nie zarzynał filmu przesadnym dramatyzmem i głośnością, nie zajebał wszystkiego od góry do dołu basem, nie ma ostinat, nie ma anthemów, za to jest inteligentny spotting, świetne budowanie klimatu, bardzo dobre użycie efektów smyczków - col legno i tremolo. Podoba mi się chór w Wormhole, które zdaje się być celowo pozorowane na echo po Ligetim. Col Legno w wielu miejscach imituje tykanie zegara, co nie tylko świetne buduje napięcie, ale jak zauważył słusznie Tomek, świetnie się wiąże z motywem dylatacji czasu.
Mam też wrażenie, że podobnie jak w przypadku Gladiatora, ten score jest oryginalny w swojej nieoryginalności - jest suspiria, Arvo Part, Glass, zdaje się, że również Strauss i pewnie jeszcze wiele innych wpływów, ale jest to wszystko tak połączone i przetworzone, że Hansowi udaje się to przekuć w nową jakość. No i jest tu naprawdę mało jego trademarków.
Bez wątpienia jeden z najbardziej wyciszonych i najlepiej zilustrowanych filmów Zimmera mniej więcej od TTRL. I też na bank w moim TOP3 tego roku, chociaż jeszcze nie wiem, na którym miejscu. Na pewno Hansowi udało się osiągnąć metafizyczny wymiar dużo lepiej niż Nolanowi. Świetne też jest budowany klimat i specyficzne brzmienie filmu (zresztą Zimmerowi to udaje się dość często - nawet w MoSie - ale nie udaje mu się zrobić niczego więcej. Bo co z tego, że udało mu się stworzyć brzmienie MoSa i napisać dwa dobre tematy, skoro w tym score totalnie leży muzyka akcji i z dwóch godzin muzyki daje się słuchać maks 20 minut?). Jest to też całkiem ciekawe technicznie, bo mimo prostoty tematów, reszta score'u wcale taka banalna nie jest, za to zdaje się być bardzo dokładnie przemyślana i mieć dokładnie tyle warstw orkiestracyjnych, ile trzeba.
Zgrzytów prawie nie było - jedynie w scenie pierwszego dokowania (albo którejś z pierwszych scen w kosmosie, może nawet kilku, nie pamiętam dokładnie) muza wydawała się być trochę zbyt dramatyczna i zdecydowanie za głóśna (może kwestia miksu/IMAXA).
Drugi moment, to fortepian podczas przelotu przy Saturnie. Rozumiem, że Hans chciał to ilustrować przez kontrast, ale fortepian w kosmosie brzmi tak klasycznie i tak "pusto", że to tworzy nie tyle kontrast, co potężny dysonans audio-wizualny. Zastanawiałem się, co by tu zadziałało lepiej i przyznam szczerze, że nie mam pojęcia. Może organy? Może solowa sekcja smyczków albo wiolonczel? A może w ogóle sama, pojedyncza wiolonczela? Trąbka? Syntezator? Drewna nawet nie liczę, bo był taki jeden geniusz, który w Prometeuszu próbował polecieć obojem i nie wyszło za dobrze
A, jeszcze trochę czepialstwo z mojej strony, ale jeden motyw na flet, przez to, że zaczynał się od kwitny w dół, za bardzo przypominał mi jeden mega kiczowaty anthemik Hansa, który napisał na konkurs dla młodych kompozytorów - Bleeding Fingers contest. Niemniej jednak ten flet, ze względu na swoją subtelność, w połączeniu z elektroniką jest też kolejnym przykładem budowania dźwiękowego świata filmu.
Wojtek pisze:
Drugi moment, to fortepian podczas przelotu przy Saturnie. Rozumiem, że Hans chciał to ilustrować przez kontrast, ale fortepian w kosmosie brzmi tak klasycznie i tak "pusto", że to tworzy nie tyle kontrast, co potężny dysonans audio-wizualny.
Jak dla mnie fortepian to oczywisty wybór w tej scenie i żadne zaskoczenie, pasuje ok, Zimmer nic nie ryzykował (można nawet rzec, że poszedł na łatwiznę) i jak wspomniałeś bazował na kontraście. Zresztą dana scena wizualnie też bazuje na kontraście wielkości, skali, więc nie wiem dlaczego odczuwasz tu dysonans, jak wszystko w tej układance do siebie pasuje.
Bo fortepian w przestrzeni kosmicznej brzmi zbyt sterylnie, klasycznie i pusto, co napisałem wyżej, więc nie wiem, czego nie rozumiesz w tym, że odczuwam dysonans
Wojtek pisze:Bo fortepian w przestrzeni kosmicznej brzmi zbyt sterylnie, klasycznie i pusto
Bo taki też jest z ludzkiej perspektywy kosmos Czego w tym nie rozumiesz?
Oszczędny fortepian właśnie b. dobrze oddaje pustkę, samotność, jaką odczuwają bohaterowie z dala od swojego domu. W kosmosie, który jest bezkresny, pusty (podkreślam, że z perspektywy małego człowieka i jego małej planetki Ziemi), ciemny, przerażający i nie do ogarnięcia przez umysł człowieka.
Ale podkreślam po raz trzeci, że mi to brzmi zbyt klasycznie. Ogólnie fortepian mi nie za bardzo pasuje do kosmosu, po prostu to jest ostatnie brzmienie, jakie mi się z tym kojarzy
Jeszcze jakby poszedł w ekstremalnie wysokie rejestry, żeby oddać ten chłód kosmicznej pustki, itd, ale tak, to mi to po prostu dziwnie brzmi
Wojtek pisze:Ogólnie fortepian mi nie za bardzo pasuje do kosmosu, po prostu to jest ostatnie brzmienie, jakie mi się z tym kojarzy
No ok, ma prawo ci się nie kojarzyć i moje posty nie mają na celu sprawienie, żeby zaczął ci się kojarzyć .
Statystycznie, chyba (nie robiłem badań^^) większej liczbie osób minimalistycznie grający fortepian kojarzy się z kosmosem, gdzieś czytałem już zarzuty właśnie odnośnie tego, że Zimmer poszedł na łatwiznę z tym klasycznym fortepianem w kosmosie, bo to aż zbyt oczywisty wybór. No i dla mnie też jest oczywisty, ale... sprawdza się i tyle .
PS. Utwór o którym mówimy ("Message from home") ma wiele b. wysokich tonów i moim zdaniem wyższe by tu nic nie wniosły do przekazu:)
Jakby trzymał się tylko oktawy czterokreślnej i stosował praktycznie 0 harmonii (nie łacząc wysokich tonów z ocieplającymi, niższymi dźwiękami) to może bym to jakoś bardziej kupił ewentualnie jakiś minimalistyczny, Glassowski pasażyk a może po prostu Williams z Goldsmithem totalnie spaczyli moje wyobrażenie o muzie w kosmosie, bo fortepianu w swoim filmach prawie nie używali
Bez dwóch zdań ścisła czołówka roku. Świetne brzmienie, emocjonalna subtelność, fajne eksperymenty, aczkolwiek ten jeden temat zbytnio przypomina "Prophecies" Glassa. Filmu jeszcze nie widziałem, także zapewne ocena może tylko wzrosnąć.
Gdyby nie piraci, byłbym jak Zbigniew Hołdys - Eric Clapton.
@Wojtek & jojok21. Ale macie się o co spierać Przecież ten moment w sumie jest kompletnie nic nieznaczący tak w filmie jak i całościowej pracy Zimmera.
Natomiast takie sceny kosmosu można jak najbardziej ascetycznie opisywać - na myśl przychodzi mi np. "2010" z dziwacznymi, pojedyńczymi odgłosami, które tylko nie mam pewności czy były częścią ścieżki dźwiękowej Davida Shire'a czy już sound designem. A najlepiej zostawić tam ciszę, jak to zrobił 50 lat temu Kubrick (względnie wstawić tam chłodne w wyrazie smyczki Ligetiego, tudzież to co również zrobił Horner w Aliens )