#146
Post
autor: Paweł Stroiński » śr kwie 09, 2014 16:35 pm
Dla mnie słuchanie i nawet posiadanie płyty bez znajomości filmu (myśli kto, że widziałem Twilight: New Moon?!) jest jak najbardziej w porządku. Ale ocenianie już nie.
Akurat, szczerze mówiąc, moim zdaniem argument o tym, że soundtrack to tuba promocyjna filmu i część merchandisingu stoi po stronie tego, żeby oceniać muzykę (w recenzjach) w kontekście i to z paru względów. Płyta służy dwóm rzeczom i ma, można powiedzieć podwójny target.
Pierwszy target i najważniejszy to ludzie, którzy wyjdą z kina i będą chcieli mieć pamiątkę. Idą do EMPiK-u i sobie kupują płytę. 90% aktualnej popularności Hansa wychodzi właśnie od takich "nuworyszy" (tak, wiem, złe słowo), którzy zachwycili się Batmanem czy Incepcją, to i płytę nabyli, a potem piszą, jak to Williams w Supermanie jest beznadziejny, bo jedyną słuszną muzykę napisał Zimmer albo potrafią spuścić się na youtube nad kawałkiem Tylera do MW3, bo jest podpisany jako Hans Zimmer, a jak ktoś inny wrzuci go pod prawdziwym kompozytorem zjechać go, dlatego, że Hans Zimmer by napisał coś lepszego (anegdota, którą w swoim czasie przytaczał Templar).
Drugim targetem, i taki jest powód wydawania niektórych score'ów wcześniej, to zagarnięcie do kin fanbojów. Okładka w EMPiK-u - o, Music by Hans Zimmer. BIORĘ. O, fajnie to brzmi, może film obejrzę. Tego wyjaśniać nie trzeba.
Tylko że w jaki sposób uzasadnia to recenzowanie płyt BEZ znajomości filmu (co kompozytor by autentycznie preferował dlatego, że tak naprawdę nie pisał score'u na płytę, ale po to, by pasować do filmu, więc co po lolach z Sinister, skoro większość ludzi, którzy Younga za ten score lolują nawet nie wiedzą, co sobie zamierzył? I naprawdę można uzasadnić argument, że to STUDIO chciało album z soundtrackiem, a kompozytor jedyne, co z tym mógł zrobić to wybrać materiał, którego być może da się jakoś bezboleśnie przejść, a przynajmniej mieć nadzieję, że taki wybrał)? Bo płyta wychodzi przed? No dobra, ale ona ma zachęcić do pójścia do kina.
Kolejna rzecz. Zdaję sobie sprawę, że większość ludzi, jak usłyszy nazwiska takie jak Zofia Lissa, Roy M. Prendergast, Conrado Xalabarder czy, nieznana mi jeszcze "empirycznie" Claudia Gorbman, to się zacznie pytać, a co to jest, ale chciałbym tylko zauważyć, że muzyka filmowa jest rozpatrywana naukowo wyłącznie z perspektywy funkcjonalnej. Nie z tego, czy jest ładna czy nie, czy ma strukturę allegra sonatowego, tylko tego jak działa w filmie. I dlaczego. Podstawą naukowego pisania o muzyce filmowej jest perspektywa tego, jakie pełni FUNKCJE i do tego wymienieni autorzy (Lissa, polska muzykolog, była wręcz pionierką takich analiz, wydając swoją książkę na początku lat 30-tych (!)), każdy z nich, mniej lub bardziej przedstawia taką klasyfikację, listę funkcji. Ja rozumiem, że ty, który lubisz pumpin, masz gdzieś np. dlaczego (zmyślam) Tyler walnął Goldenthalowski dysonans w środku biegu bohatera przez miasto, czy dlaczego Zimmer dał pseudo-operowy z elementami rapu przesterowany wokal w Spidermanie. Ale niestety jest tak, że to jest gatunek zupełnie pozbawiony jakiejkolwiek przypadkowości, bardziej niż gdziekolwiek indziej. I nim to wyśmiejesz, akurat mam takie doświadczenie, że wiem, że czasem wejście tematu X w filmie określa się wręcz co do KLATKI, nawet nie co do sekundy czy minuty filmu.
Sądzę, że ignorowanie tego jest po prostu ignorancją i brakiem szacunku dla pracy kompozytora.