No dobra, po wielu miesiącach oczekiwań - obejrzałem.
To był bardzo trudny film do nakręcenia. I bardzo trudno było skomponować muzykę do niego. I nie jestem przekonany czy wszystko się w 100% udało, ale to niczego nie przekreśla. W każdym razie jest to również trudny film do oceny.
Miałem tę ogromną przyjemność przeczytania jesienią książki w oryginale (polska okładka jest beznadziejna, amerykańska średnia, ja jednak wolę tę "komediową" żółtą, brytyjską, którą szczęśliwie posiadam - polecam!). Jak może pamiętacie, jest ona napisana z perspektywy narratora przedstawiającego losy syna Philomeny. Sama kobieta jest również w książce obecna, na początku książki - od poczęcia do rozdzielenia z synem, a w epilogu na kilku stronach krótko Sixmith opisał dalsze losy Philomeny i jak ostatecznie doszło do jej spotkania z dziennikarzem i ich poszukiwań. I to co zostało lakonicznie opisane w książce, ta perspektywa, stała się tematem filmu, a z kolei życiorys syna został zmarginalizowany do krótkich retrospekcji i klipów "filmu rodzinnego".
Mój problem z samym filmem (co też przekłada się na muzykę) polega na tym, że poszczególne postaci związane z synem Philomeny (Mary i Pete) są w filmie przedstawione bardzo powierzchownie. I nie chodzi o to, że coś zmienili w scenariuszu, albo nie wyglądają jak autentyczne osoby, czy też pojawiają się w krótkich scenach itd. Chodzi o to, że nie czuć od nich tej "prawdziwości", autentyczności. Brakowało mi ich emocji. No ale może i też nie było na to czasu. Za to centralną postacią jest Philomena i o ile Judi Dench genialnie wyszły sceny, w których oddaje emocje po stracie syna (tutaj na brawa zasługuje Desplat z końcówką
Anthony's Story pod koniec sceny u Pete'a - bardzo subtelne, a jednak łapie za serce, jest słyszalne w trakcie seansu bardzo dobrze i świetnie podkreśla zmianę emocji na twarzy Judi Dench), to niestety czuć zgrzyt wynikający z tego, że aktorka "z wyższych sfer" gra prostą kobietę. Tzn. czuje się, że to jest grane, może nie tyle wymuszone, co jednak "odtwarzane". Widać, że cały film jest precyzyjnie utkany, ale jest to kurna rzemiosło, brakuje naturalnego polotu, który jak dla mnie miała np. Królowa, gdzie ja czułem, że Helen Mirren jest Elżbietą II. I stąd może się bierze takie wrażenie "wrednej baby", jak to ujął Templar. Z kolei Martin też jest nieco wkurzający; ja wiem, że on miał grać takiego cynicznego dupka, ale troszeczkę to wyszło płasko. No ale to nie on był głównym bohaterem filmu, jakby nie patrzeć (stąd też Desplat nie obdarzył go motywem muzycznym).
Po tym przydługim wstępie (choć koniecznym) mogę powiedzieć o problemach muzyki, wynikających z takiej, a nie innej formuły filmu. Teraz już dobitnie rozumiem co Desplat miał na myśli, jak mówił, że to jest najtrudniejszy do tej pory dla niego projekt. Jak przedstawić za pomocą muzyki 50-letnią tajemnicę o utracie syna? Jak oddać ten ból, ale i wybaczenie? Nadzieję? Smutek? Złość? Jak oddać pogodę ducha głównej bohaterki pomimo cierpienia, które jej towarzyszy od 50-ciu lat? No i częściowo się to Olkowi udało, częściowo nie. Na pewno świetny był pomysł z oparciem głównego motywu o scenę z "karuzelą", podczas której Philomena poznaje chłopaka i popełnia "grzech" i od tego momentu całe jej życie jest zdefiniowane i toczy się w określony sposób. Potem ten motyw muzyczny towarzyszy jej całe już życie. To było dla mnie w październiku ogromne zaskoczenie, że Desplat tak poszedł do tematu. No bo jak to taka radosna melodia może być głównym motywem smutnego w gruncie rzeczy filmu? No i teraz wszystko jasne. Muzyka w filmie jest zauważalna, dobrze wyeksponowana, ale dla przeciętnego widza poza głównym motywem, który pojawia się sporo razy i ewentualnie motywem syna, który akurat w filmie pod koniec zaczął mi przeszkadzać i był chyba zbyt banalny i zbyt nachalny, wszystko inne pozostaje z lekka anonimowe, choć! spełnia swoją funkcję i subtelnie podkreśla wszystkie emocje. To jest ważne, bo cały ten ponury underscore wypada naprawdę dobrze i buduje atmosferę. Zwłaszcza pod względem muzycznym podoba mi się początek filmu, konkretnie sceny z młodą Philomeną w klasztorze. Jak się słucha tego scoru na płycie, to wydaje się cichy, spokojny, a jednak na ekranie nawet ten cichy underscore w postaci motywu syna grany na harfie/gitarze (nie wiem co to jest), zapętlony w kółko, jest doskonale wyeksponowany i spełnia swoją funkcję.
Nie wszędzie mi muzyka Desplata pasowała. O ile są filmy organicznie scalone z muzyką, tak tutaj w niektórych scenach miałem wrażenie, że ta muzyka mi nawet nie pasuje, coś zgrzyta. W sensie, że te dźwięki nie oddają emocji, które powinny. A to już chyba poważny zarzut co do kompozytora, który jest za ten score nominowany do Oscara... Chodzi o pierwszą połowę
Quiet Time, To Pete's w scenie z harfą na Guinessie, a w zasadzie na początku sceny jak zjeżdżają windami. Ten motyw muzyczny w ogóle mi ani tu nie pasuje, ani nie pasował mi od początku słuchania tego albumu, serio!
No cóż, żeby tak podsumować mimo wszystko jakoś optymistycznie - to JEST dobry film. I to JEST dobra muzyka, zwłaszcza na albumie, ale w filmie też spełnia swoją rolę. Ja po prostu staram się szukać dziury w całym, bo nie jest to film idealny. I jak coś mi w filmie zgrzyta, to nie potrafię tego ukryć, tak jest i koniec. Ani Frears ani Desplat mnie tym razem nie powalili i koniec. Teraz tak na szybko cofnąłem się do mojego postu z 28 października, kiedy to opisałem swoje pierwsze wrażenia po odsłuchu i potwierdzam, że były one słuszne! Ba! Miałem nawet rację z nominacją do Oscara

Podtrzymuję też ocenę
3,5. Ale to jest takie dobre, desplatowskie 3,5 (głównie za wartość muzyki samej w sobie i za zmierzenie się z trudnym zadaniem). Ten score nie powinien dostać Oscara. Nominacja ok.
