Klasowy score, choć dla fanów tzw. "fajerwerków" - niestety musi on rozczarować, bo Williams nie jest taki sam jak był te 20 lat temu, a War Horse to "wypadek przy pracy". Tak naprawdę zmiany w pisaniu Williamsa przez ostatnich kilka lat (nawet już nie po Liście Schindlera, chodzi o coś innego i późniejszego). Coś, co fanów Johna Williamsa - tematyka z lat 80-tych/90-tych a nawet późno-Gwiezdnowojennych/Harrypotterowych musi, niestety, mocno zaboleć...
War Horse, historia nawiązująca, jak sam Spielberg twierdzi, do klasyki kina z czasów wręcz Golden Age, potrzebował takiej a nie innej muzyki. Williams jednak nie jest już kompozytorem tak oczywistym jak kiedyś. W Lincolnie fakt, że historia jest niestety wystawioną zabitemu prezydentowi laurką, nie pozwolił na ukazanie tego, co jest największą zaletą piszącego dziś muzykę filmową Johna Williamsa.
Na pierwszy rzut oka wiemy, czego oczekiwać i co dostajemy. Pełna orkiestra? Przyjmując uwagi (świetne) Marka - tak. Ale tematy są już trochę inne. Williams w tej chwili stara się opowiadać bardziej podskórnie bez tak oczywistych melodii jak nawet miała Lista Schindlera. Świetnie to pasuje do tak intymnej historii, jaką zdaje się przedstawiać film. To "domowa" wersja Holocaustu. To także historia o kulturze i paleniu książek. Jest dramatyzm? Oczywiście, w jednym kawałku bardzo otwarty, ale jednak nie ma "fajerwerków". To score, który powoli dojrzewa i trzeba dać mu odetchnąć. Williams sobie może na to pozwolić oczywiście i świetnie, że jeszcze ktoś tak myśli w tym świecie.
Klasa, klasa i jeszcze raz klasa. Brawo, panie Williams, witamy w domu

.