Paweł Stroiński pisze:Chodzi mi o to, że za szmirę odpowiadają w dużej mierze i producenci, i fani.
Przecież tak zawsze było, że mainstream walił na jedno kopyto, bo jak raz się sprzedało, to sprzeda się znowu i jak raz coś było dobre, to producenci szli za ciosem i chcieli to samo, bo sądzili, że to znowu przyniesie szmal (w czym czasem się mylili). To głównie na obrzeżach dokonywały się zmiany, a raz na jakiś czas jakaś ścieżka z głównego nurtu zmieniała system z takich czy innych względów.
Przecież to, co opisujesz dzieje się od początku kina. Weźmy epokę Golden Age'u - w kinach same sandałowce, wielkie widowiska kostiumowe, a w muzyce napieprzanie wielkoorkiestrowe na maksa. I to niezależnie od kompozytora i jego stylu mocno do siebie podobne i nieustannie wielkie i ciężkie, niezależnie od tego, co się dzieje na ekranie. Maszerują wojska - orkiestra napieprza; biba u Cezara - orkiestra napieprza; Kleopatra ma orgazm - orkiestra napieprza, etc. To samo w kolejnych dekadach - 70 aż do momentu Star Warsów, które przywróciły do łask wielkoorkiestrowe potwory to przecież niewygodny minimalizm na jedno kopyto, często mocno nieprzyjemne brzmienia, eksperymenty; lata 80 - elektronika pełną gębą (plus złote lata Williamsa z drugiej strony); 90 - swoisty misz-masz, generalnie znowu wielkoprzygodówka, którą wspaniale podsumował Gladiator. No i niemal cały dotychczasowy wiek XXI to znów powrót do elektroniki i swoistego minimalizmu w użyciu tejże, bo przecież tak można podsumować zarówno twory Zimmera pokroju Gacków, co np. Desplaty na orkiestrę, czyli ponownie miks stylów. A przecież w międzyczasie obecni wielcy zaistnieli praktycznie na bezrybiu - Morricone wypłynął przecież na spaghetti-westernach, czyli czymś czego nikt się kompletnie nie spodziewał i nie wróżył sukcesów. A wspomniany Zimmer to wszak może i Hollywood, ale pokątem, od niskobudżetówek właściwie niezależnych pokroju Rain Mana.
Także jedynym co się tak naprawdę zmieniło to postęp techniczny, który pociągnął z sobą łatwość w tworzeniu "podróbek na szybko", które każdy może napisać w piwnicy. Do tego dochodzi też znacząca banalność, a co za tym idzie prostackość w tworzeniu temptracków. Przecież 20 lat temu elektroniczne scory to była przecież ciężka praca a taki zestaw keyboardów kosztował więcej jak wynajęcie orkiestry z LA na cały miesiąc. A gdy ktoś chciał powiedzieć kompozytorowi czego szuka, to używał do tego słów, a nie mp3 zgranych z neta i podłożonych bez ładu i składu pod workprint filmu. Ot znak czasów - a te przecież także wpływają na muzykę. Jakkolwiek więc trudno jest mi zrozumieć do czego pijesz, bo nawet jeśli są tam jakieś obozy, to jak zawsze jest też cała masa alternatyw - chyba nawet większa niż kiedyś, bo kiedyś kompozytor musiał się nieźle napocić, żeby wypłynąć znienacka, a dziś walisz maila do Mam talent i już kontrakt z Wajdą na Katyń 2 - to jednak z tym jednym aspektem mogę się zgodzić: niestety, ale przyszło nam żyć trochę w bezjajecznych czasach, w których ludzie jarają się kinem "bezpiecznym", a przez to nieatrakcyjnym i lekko wypranym z magii. To rzecz jasna wpływa też na muzykę, która wielokrotnie przypomina papkę. Oczywiście mam tu na myśli główny nurt z USA i po części z Europy, a przy tym nie każdy film, nie każdy blockbuster i, co za tym idzie, także nie każdy soundtrack. Nie powiedziałbym więc, że jest źle czy tragicznie, a i trochę chyba za wcześnie na ujednolicanie filmówki (nawet mimo naleciałości MV), lecz na pewno w ostatniej dekadzie zrobiło się trochę spokojniej i trochę bardziej zachowawczo także muzycznie. I być może dlatego nawet te najciekawsze ścieżki wypadają dość blado i/lub wtórnie, gdy porówna się je z tymi sprzed lat 20 i 30, a przy tym także mniej oryginalnie i czuć pewien niedosyt (co widzę od jakichś pięciu lat regularnie we wszelkich podsumowaniach, gdzie połowa wypowiadających się osób mówi o rozczarowaniach, a druga głosuje na twory pokroju Lincolna, który sam w sobie zły może nie jest, ale dla samego Williamsa to czysty regres).
Myślę jednak, że za wcześnie na darcie szat - czas na zmiany z pewnością prędzej czy później przyjdzie, bo nawet widzowie się nudzą i producenci potrafią z czasem przyznać, że coś jest passe. I tak też będzie pewnie z obecnym brzmieniem a la Zimmer, ale do tego potrzebny jest jakiś zwrot. Być może, o czym jednak smutno mi myśleć, tenże nadejdzie dopiero z odejściem obecnych mistrzów, jak wspomniany Johnny i Ennio, po których lukę jakoś trzeba będzie zapełnić (po Goldsmithie co prawda pustka dalej jest, ale lubię sądzić, że wtedy właśnie pojawił się jakże inny Desplat, który ma przecież w swym hollywoodzkim dorobku sporo tytułów typowych dla Jerry'ego), a i obecni młodziani pokroju Marianelliego będą wciąż wyrastać i wprowadzać swoje małe "rewolucje".
W skrócie dla tych, którym nie chce się czytać: Paweł marudzi jak stara baba i widzi świat w ciemnych barwach, a ja mówię, że warto zwyczajnie przeczekać jednostajność, ciesząc się małymi perełkami, które wszak co roku wypływają.