IFMCA - Czy to jest potrzebne?
- Łukasz Wudarski
- + Sergiusz Prokofiew +
- Posty: 1326
- Rejestracja: czw kwie 07, 2005 19:41 pm
- Lokalizacja: Toruń
- Kontakt:
No a teraz już na poważnie.
Tak sobie przeczytałem tę dyskusję i mam kilka takich wtrętów. Boje się, że takie wtłaczanie sztuki w tego takie metody (nawet ze świadomością genarizowania) do niczego dobrego nas nie doprowadzi.
Każde dzieło sztuki musi być oceniane indywidualnie. To oczywiście truizm. Niestety w tym co Koper napisał o zmianach jakie zaszły w naszej świadomości, świadomości jako recenzentów jest sporo prawdy. Gdy oceniałem na 5 w filmie Bravehearta byłem np. na innym etapie postrzegania muzyki w filmie. Wtedy uważałem, że taki sposób ilustrowania w filmie hollywoodzkim jest ok. Dziś chyba byłbym bardziej ostry w swych sądach. Skąd ta zmiana. Ano człowiek cały czas się uczy, cały czas ogląda nowe filmy i to, co kiedyś było uznane za dobre wydobycie emocji, dziś trąci wielkim kiczem.
Teraz Panowie dalej. Myślę, że niedoceniacie poważnie roli interpretacji. Marek formułując swój mega uproszczony podział na metody A, A1 B i cholera wie, co jeszcze zapomina, że jak ktoś chce to można kompozytorów operujących w hollywoodzkim mainstreamie, tych którzy po prostu tapetują fabułę odpowiednio zinterpretować. I wcale nie uważam żeby taka analiza Hornera, czy przede wszystkim Zimmera, była zła i bardziej naciągana niż olkowa interpretacja Newmana. No bo właśnie, weźmy Hansa jako wyrazisty przykład. Jego "Black Hawk Down", "Hannibal" czy TTRL to przecież generalnie metoda A albo A1 (no może poza TTRL). Ale jak odpowiednio zinterpretować to nagle robi nam się metoda B.
Moim zdaniem więc argument o tym, że w muzyce filmowej Hollywoodzkiej od niedawna pojawia się stosowanie na szeroką skalę metody A1-B (w wykonaniu choćby Desplata czy Newmana) jest zupełnie chybiony. Sądzę, że problem nie tkwi w braku muzycznej symboliki w tych utworach (oczywiście żebyśmy się zrozumieli nie mam tutaj na myśli najsłabszych kup ze stajni RC – bo wiadomo, że tam chodzi o fajny motyw, nowoczesne brzmienie i troszkę o dynamikę i rytmikę akcji), ale kłopot jest raczej w braku odpowiednich recenzentów/krytyków którzy potrafiliby dobrze pisać o scorach.
Bo mam teraz takie pytanie do Marka. Jaka metoda była stosowana w czasach Golden/Silver Age? W Hollywod? Znacie pewnie starą historię z Raksinem i jego muzyką do The Man with a Cloak? Raksin wykorzystał tam dodekafoniczne podejście i skale 12 tonową. Ciekawostką jest to że pierwsze pięć nut były to EDGAR (R jak D z bemolem czyli dalej Re). Miało to być symboliczne nawiązanie do personifikacji Mężczyzny w płaszczu czyli właśnie samego Edgara Allana Poe. Czy prawidłowe zinterpretowanie tego to metoda A czy B?
No chyba, że nie mamy w to mieszać zupełnie dodekafonii? Poza tym jak oceniać Morricone? Metoda A czy B? Ennio wszak podąża za fabułą (nawet w Misji tak jest), ale przecież jego muzyka w genialny sposób bawi się lajt motiwami. Tematy przyporządkowane konkretnym wydarzeniom przenikają się aby dopisać symboliczne znaczenie – odsyłam po szczegóły do mojej recenzji. Co więcej uważam, że takie przenikanie tematów (które pełni funkcję symboliczną skądinąd) można także dostrzec u Hornera i Poledourisa (na pewno nie w tak subtelny i genialny sposób, ale jednak istnieje). Zatem czy jest to w dalszym ciągu metoda A? Przykłady możnaby mnożyć (Matrixy, LOTR, Batmany, że o całej muzyce europejskiej i choćby Preisnerze, gdzie dużą rolę odgrywa już nie tylko sama muzyka i pewne skojarzenia jakie ona wywołuje ale np. tekst jaki śpiewa chór – "Podwójne życie Weroniki") nie będę wspominał. Dlatego jako konkluzję chciałbym napisać to, że wtłoczenie muzyki filmowej w Markowe metody nie ma najmniejszego sensu. Budowanie takiego modelu mija się po prostu z celem. Każdy kto trochę pooglądał filmów i ma jakieś doświadczenie wie kiedy kompozytor stara się wykroczyć poza zwykłą tapetę, a kiedy tylko kryguje się na takiego, który poza tę tapetę wykracza (sztandarowy przykład to Szerlok).
Wiem, że Koper nam zaraz zarzuci (krytykując takie zbyt daleko w jego opinii idące wnioski), że popadamy w nadinterpretacje. Moim natomiast zdaniem recenzent powinien stawiać pewne hipotezy interpretacyjne. Doszliśmy już do takiego etapu, że napisanie: "ten score jest fajny bo mi się podoba bo się go dobrze słucha i IMHO dobrze wypada w filmie" to chyba za mało. Dlatego jestem gorącym orędownikiem sposobu, w jaki pisze Marek swoje recenzję, jak czasami pisze je Olek (nawet jeśli się z nim zupełnie nie zgadzam), jak stara się pisać Paweł (choć jemu to lepiej w artykułach wychodzi – wszak często za dużo tam informacji, a za mało interpretacji). Tak powinniśmy postrzegać muzykę filmową. A że wszyscy mamy różny gust to dobrze, dzięki temu mamy platformę wymiany zdań.
Cóż wyszedł pewien chaos, ale mam nadzieję, że wiecie w czym ja widzę problem.
Tak sobie przeczytałem tę dyskusję i mam kilka takich wtrętów. Boje się, że takie wtłaczanie sztuki w tego takie metody (nawet ze świadomością genarizowania) do niczego dobrego nas nie doprowadzi.
Każde dzieło sztuki musi być oceniane indywidualnie. To oczywiście truizm. Niestety w tym co Koper napisał o zmianach jakie zaszły w naszej świadomości, świadomości jako recenzentów jest sporo prawdy. Gdy oceniałem na 5 w filmie Bravehearta byłem np. na innym etapie postrzegania muzyki w filmie. Wtedy uważałem, że taki sposób ilustrowania w filmie hollywoodzkim jest ok. Dziś chyba byłbym bardziej ostry w swych sądach. Skąd ta zmiana. Ano człowiek cały czas się uczy, cały czas ogląda nowe filmy i to, co kiedyś było uznane za dobre wydobycie emocji, dziś trąci wielkim kiczem.
Teraz Panowie dalej. Myślę, że niedoceniacie poważnie roli interpretacji. Marek formułując swój mega uproszczony podział na metody A, A1 B i cholera wie, co jeszcze zapomina, że jak ktoś chce to można kompozytorów operujących w hollywoodzkim mainstreamie, tych którzy po prostu tapetują fabułę odpowiednio zinterpretować. I wcale nie uważam żeby taka analiza Hornera, czy przede wszystkim Zimmera, była zła i bardziej naciągana niż olkowa interpretacja Newmana. No bo właśnie, weźmy Hansa jako wyrazisty przykład. Jego "Black Hawk Down", "Hannibal" czy TTRL to przecież generalnie metoda A albo A1 (no może poza TTRL). Ale jak odpowiednio zinterpretować to nagle robi nam się metoda B.
Moim zdaniem więc argument o tym, że w muzyce filmowej Hollywoodzkiej od niedawna pojawia się stosowanie na szeroką skalę metody A1-B (w wykonaniu choćby Desplata czy Newmana) jest zupełnie chybiony. Sądzę, że problem nie tkwi w braku muzycznej symboliki w tych utworach (oczywiście żebyśmy się zrozumieli nie mam tutaj na myśli najsłabszych kup ze stajni RC – bo wiadomo, że tam chodzi o fajny motyw, nowoczesne brzmienie i troszkę o dynamikę i rytmikę akcji), ale kłopot jest raczej w braku odpowiednich recenzentów/krytyków którzy potrafiliby dobrze pisać o scorach.
Bo mam teraz takie pytanie do Marka. Jaka metoda była stosowana w czasach Golden/Silver Age? W Hollywod? Znacie pewnie starą historię z Raksinem i jego muzyką do The Man with a Cloak? Raksin wykorzystał tam dodekafoniczne podejście i skale 12 tonową. Ciekawostką jest to że pierwsze pięć nut były to EDGAR (R jak D z bemolem czyli dalej Re). Miało to być symboliczne nawiązanie do personifikacji Mężczyzny w płaszczu czyli właśnie samego Edgara Allana Poe. Czy prawidłowe zinterpretowanie tego to metoda A czy B?
No chyba, że nie mamy w to mieszać zupełnie dodekafonii? Poza tym jak oceniać Morricone? Metoda A czy B? Ennio wszak podąża za fabułą (nawet w Misji tak jest), ale przecież jego muzyka w genialny sposób bawi się lajt motiwami. Tematy przyporządkowane konkretnym wydarzeniom przenikają się aby dopisać symboliczne znaczenie – odsyłam po szczegóły do mojej recenzji. Co więcej uważam, że takie przenikanie tematów (które pełni funkcję symboliczną skądinąd) można także dostrzec u Hornera i Poledourisa (na pewno nie w tak subtelny i genialny sposób, ale jednak istnieje). Zatem czy jest to w dalszym ciągu metoda A? Przykłady możnaby mnożyć (Matrixy, LOTR, Batmany, że o całej muzyce europejskiej i choćby Preisnerze, gdzie dużą rolę odgrywa już nie tylko sama muzyka i pewne skojarzenia jakie ona wywołuje ale np. tekst jaki śpiewa chór – "Podwójne życie Weroniki") nie będę wspominał. Dlatego jako konkluzję chciałbym napisać to, że wtłoczenie muzyki filmowej w Markowe metody nie ma najmniejszego sensu. Budowanie takiego modelu mija się po prostu z celem. Każdy kto trochę pooglądał filmów i ma jakieś doświadczenie wie kiedy kompozytor stara się wykroczyć poza zwykłą tapetę, a kiedy tylko kryguje się na takiego, który poza tę tapetę wykracza (sztandarowy przykład to Szerlok).
Wiem, że Koper nam zaraz zarzuci (krytykując takie zbyt daleko w jego opinii idące wnioski), że popadamy w nadinterpretacje. Moim natomiast zdaniem recenzent powinien stawiać pewne hipotezy interpretacyjne. Doszliśmy już do takiego etapu, że napisanie: "ten score jest fajny bo mi się podoba bo się go dobrze słucha i IMHO dobrze wypada w filmie" to chyba za mało. Dlatego jestem gorącym orędownikiem sposobu, w jaki pisze Marek swoje recenzję, jak czasami pisze je Olek (nawet jeśli się z nim zupełnie nie zgadzam), jak stara się pisać Paweł (choć jemu to lepiej w artykułach wychodzi – wszak często za dużo tam informacji, a za mało interpretacji). Tak powinniśmy postrzegać muzykę filmową. A że wszyscy mamy różny gust to dobrze, dzięki temu mamy platformę wymiany zdań.
Cóż wyszedł pewien chaos, ale mam nadzieję, że wiecie w czym ja widzę problem.
Why So Serious !?
- Koper
- Ennio Morricone
- Posty: 26547
- Rejestracja: pn mar 06, 2006 22:16 pm
- Lokalizacja: Zielona Góra
- Kontakt:
Trochę już zapomniałem o co chodzi z tymi A-B
bo tak późno się tu zjawiłeś.
Niemniej...
Tak czasami Was słucham (czy raczej czytam) i mam wrażenie, że dopadło Was jakieś wypalenie. Zrobiliście się w tym ocenianiu muzyki tacy poważni, elitarni właśnie. Fajnie, że dostrzegacie też te głębsze aspekty bardziej ambitnych ścieżek, że próbujecie je analizować i docenić, ale do chuja... to przecież też ma być fun. Czy muzyka filmowa Was jeszcze bawi, wzrusza, czy chodzi już tylko o akademickie analizy? Nie wierzę, że tylko o to ostatnie. Babuch, pozujesz tu na takiego "profesora" od muzyki, co to tylko same ambitne rzeczy by słuchał, a przecież wiem, że lubisz sobie posłuchać różnych nieskomplikowanych popierdółek.
To co Babuch napisałeś, jest generalnie wszystko ładnie pięknie. To co Marek napisał też. Bardzo dobrze jeśli muzyka spełnia założenie B. Ale dla mnie powinna też spełniać założenie A. Bo na co te wszystkie genialne zabiegi, pomysłowość, głębia, jeśli muzyka w filmie jest schowana, nie zwraca niczyjej uwagi, nie przyciąga uwagi, nudzi... Jak typowe polskie kino. Super pomysł, mądra idea, przesłanie... tylko nudne, nie potrafiące zdobyć widza, a wykonanie woła o pomstę do nieba.
Dobrze przyrządzona kompozycja powinna przyciągnąć najpierw na poziomie A, a potem przy bliższym poznaniu ukazać, to co Marek określił jako B. I dlatego "Misja" to arcydzieło muzyki filmowej a plumkanie Desplata nie.
Nie wiem czy zostałem dobrze zrozumiany, ale co tam. Najwyżej dyskusja się bez sensu rozwinie o kilka niepotrzebnych postów.


Tu się nie zgodzę (chyba, że źle Cię zrozumiałem). Muzyka Hornera do filmu "Braveheart" w filmie "Braveheart" działa na 5. Nieważne czy przez lata recenzowania score'ów doszedłeś do wniosku, że Horner to nie jest to co lubisz najbardziej i oczekujesz bardziej intelektualnie działających score'ów. "Braveheart" bowiem to prosta opowieść o odwadze, zemście, miłości i tego typu hollywoodzkich pierdołach i nie potrzebuje muzyki typu Desplat czy Newman, którą Olek czy Marek będą sobie mogli analizować na poziomie co kompozytor miał na myśli. Gówno miał na myśli. Chodziło o prosty emocjonalny przekaz za pomocą ładnych melodii pięknie rozpisanych na orkiestrę. To nie kino filozoficzno-refleksyjno-jakieś tam, a historyczno-przygodowy blockbuster. Taka miała być idealna muzyka, jaka powstała. Może ona Cię już, Babuch, nie rusza, może jest dla Ciebie za prosta, za nudna, whatever... Ale nie wciskaj mi tu, że to jest "be", bo nie jest dość elitarne czy głębokie.Łukasz Wudarski pisze:Gdy oceniałem na 5 w filmie Bravehearta byłem np. na innym etapie postrzegania muzyki w filmie. Wtedy uważałem, że taki sposób ilustrowania w filmie hollywoodzkim jest ok. Dziś chyba byłbym bardziej ostry w swych sądach. Skąd ta zmiana. Ano człowiek cały czas się uczy, cały czas ogląda nowe filmy i to, co kiedyś było uznane za dobre wydobycie emocji, dziś trąci wielkim kiczem.
Tak czasami Was słucham (czy raczej czytam) i mam wrażenie, że dopadło Was jakieś wypalenie. Zrobiliście się w tym ocenianiu muzyki tacy poważni, elitarni właśnie. Fajnie, że dostrzegacie też te głębsze aspekty bardziej ambitnych ścieżek, że próbujecie je analizować i docenić, ale do chuja... to przecież też ma być fun. Czy muzyka filmowa Was jeszcze bawi, wzrusza, czy chodzi już tylko o akademickie analizy? Nie wierzę, że tylko o to ostatnie. Babuch, pozujesz tu na takiego "profesora" od muzyki, co to tylko same ambitne rzeczy by słuchał, a przecież wiem, że lubisz sobie posłuchać różnych nieskomplikowanych popierdółek.

To co Babuch napisałeś, jest generalnie wszystko ładnie pięknie. To co Marek napisał też. Bardzo dobrze jeśli muzyka spełnia założenie B. Ale dla mnie powinna też spełniać założenie A. Bo na co te wszystkie genialne zabiegi, pomysłowość, głębia, jeśli muzyka w filmie jest schowana, nie zwraca niczyjej uwagi, nie przyciąga uwagi, nudzi... Jak typowe polskie kino. Super pomysł, mądra idea, przesłanie... tylko nudne, nie potrafiące zdobyć widza, a wykonanie woła o pomstę do nieba.

Dobrze przyrządzona kompozycja powinna przyciągnąć najpierw na poziomie A, a potem przy bliższym poznaniu ukazać, to co Marek określił jako B. I dlatego "Misja" to arcydzieło muzyki filmowej a plumkanie Desplata nie.

Nie wiem czy zostałem dobrze zrozumiany, ale co tam. Najwyżej dyskusja się bez sensu rozwinie o kilka niepotrzebnych postów.

- Marek Łach
- + Jerry Goldsmith +
- Posty: 5671
- Rejestracja: śr maja 04, 2005 16:30 pm
- Lokalizacja: Kraków
Ze ścieżką Raksina, o której pisze Babuch, technicznie nie miałem kontaktu, ale z tego co ja pamiętam, to 12-tonowy był tam tylko temat główny (popraw mnie, jeśli się mylę), podczas gdy reszte score podążała już bardziej konwencjonalnymi tropami (?). W takiej sytuacji, w myśl tego co wcześniej pisałem, byłoby to A1 - czyli ścieżka fabularna, ale z pewnym symbolicznym naddatkiem. Podobnie jak na przykład The Best Years of Our Lives Friedhofera. I to co do zasady był moim zdaniem maks osiągalny w muzyce Golden Age (oczywiście są wyjątki, ale na szerszą skalę pod koniec epoki, już w latach 50., po wejściu na scenę Northa i Rosenmana - wcześniej natomiast myślę, że na przykład The Third Man można by próbować interpretować podług metody B). W Silver Age powiedziałbym, że B występowało, czasem u Fieldinga, czasem u Goldsmitha, u Shire'a, podciągnąłbym może tu również Taxi Drivera.
W przypadku Morricone jest zmiennie - trudno się w Dobrym, złym i brzydkim czy Nietykalnych doszukiwać mocniejszej intelektualnej symboliki, oczywiście pewien poziom większej abstrakcyjności gdzieś tam momentami przebija (może The Carriage of the Spirits?), ale generalnie jest to ścieżka maksymalnie A1, i to w bardzo ograniczonym ujęciu. Once Upon a Time in America - tutaj postawiłbym na mocne A1 z elementami B (piosenka Zezowatego). Ale generalizując, powiedziałbym że u Morricone dominuje A1.
Natomiast nie do końca rozumiem, gdzie dostrzegasz tę symboliczną/metaforyczną warstwę intelektualną w twórczości Hornera czy Poledourisa. Albo w LOTRach. Bo gdy ja mówię o intelektualnej symbolice to nie chodzi mi o płynne posługiwanie się przez kompozytora lejtmowywami - ok można powiedzieć, że podczas narady w Rivendell, gdy przemawia Boromir, w tle słychać temat Gondoru, który poznamy dopiero w części trzeciej, ale tak naprawdę wartość znaczeniowa tego zabiegu Shore'a jest bardzo uboga i stricte narracyjna. Nie dostrzegam takiego potencjału w tematach LOTRowych czy w tematach Hornera, żeby wychodząc na przykład od ich poziomu kompozycyjnego budować bardziej skomplikowane intepretacje.
Ostatnio bodajże na forum FSM trafiłem na ciekawy post dotyczący Jaws Williamsa. Otóż forumowicz przeciwstawiał dwie idee muzyczne, wokół których JW prowadzi swoją ilustrację - rekina symbolizuje prymitywna, dwunutowa forma, symbolizująca niszczącą siłę przyrody; główni bohaterowie natomiast otrzymali od Williamsa fugę, czyli jedną z najbardziej wyrafinowanych form muzycznych znanych ludzkości, reprezentującą siłę ich intelektu. Interpretacja prawdopodobnie jest mocno naciągana (choćby dlatego, że JW fugę stosował bardzo często), ale pokazuje, że będąca punktem wyjścia kompozycja jest na tyle bogata formalnie, że pozwala na dość rozległą interpretację. W ilu ścieżkach Basila czy Hornera sam poziom warsztatowy kompozycji daje takie możliwości? Czy u Shore'a w opozycji do brutalnego tematu Uruk-Hai dostajemy temat Rohanu czy Gondoru będący bardzo wyrafinowaną konstrukcją muzyczną? Nie, dostajemy dwa proste tematy heroiczne, tyle że zabarwione może lokalnym folklorem. Nie wrzucajmy każdej formy symboliki do jednego worka, bo ze wspaniałych skądinąd tematów Shore'a wyciąga się minimum informacji (są pod względem kompozycyjnym zbyt hmm "straightforward", podporządkowane idei narracyjnej), nie kontrapunktują one rzeczywistości filmowej, podczas gdy Williams niepokoje polityczne w Nixonie ilustruje złowieszczym tematem akcji (muzyka akcji w gabinetowym dramacie) i tym sposobem dodaje znaczeń i własnej intepretacji. A i tak pozostaje to moim zdaniem modyfikacją A1.
O tyle ciężko mi się dyskutuje z postem Babucha, że on szerzej rozumie metodykę B. Zdaję sobie sprawę, że ciężko musi się dyskutować z zestawem terminów wymyślonych przeze mnie i że jest to z mojej strony trochę nie fair wobec dyskutantów, ale przypomnę jeszcze raz - dla mnie metoda B jest w pewnym sensie antynarracyjna, nie prowadzi fabuły jako takiej, nie ma tu tego elementu wall-to-wall scoring. Dlatego z przytoczonych przez Babucha tytułów mogę pod nią podciągnąć Preisnera, TTRL, ewentualnie BHD (Hans jest symbolem współczesnej muzyki filmowej i dobrze rozumie, jak posługiwać się metaforyką), Hannibala już byłoby mi ciężko (bo ta ścieżka może działać tylko na poziomie ilustracji thrillerowej; odczytanie obecnej w niej warstwy symbolicznej tylko podnosi jej wartość, nie jest jedynym wyznacznikiem tej wartości - tzn. bez metaforyki ta ścieżka może być traktowana w kategoriach podpadających stricte pod metodę A).
I dlatego nie wydaje mi się, żeby było tak jak Babuch pisze, że każdego kompozytora z wyższej półki można w ten sposób szeroko interpretować - bo u Newmana na symbolikę pracuje cała struktura utworu i napięcie między poszczególnymi liniami melodycznymi, natomiast u Hornera struktura kompozycyjna stanowi tło dla tematu.
Co do tego, że wielu recenzentów nie umie pisać, bo nie próbuje w ogóle interpretować, to zgoda - wystarczy poczytać modne zagraniczne portale. Tylko dlaczego w takim razie ci sami ludzie potrafili z dobrym skutkiem recenzować muzykę lat 90., trafiać w sedno i wystawiać usprawiedliwione piątki, natomiast opisując muzykę współczesną błądzą we mgle? Coś musiało się zmienić, za czym oni nie nadążyli - bo ja osobiście nie wierzę w proste odpowiedzi i rozwiązania typu: muzyka filmowa się pogorszyła. Filmowcy nagle nie zapragnęli mieć w swoich filmach złej muzyki. To że brakuje teraz Goldsmitha, Barry'ego, Poledourisa, Williams jest prawie na emeryturze, Horner bez formy jest oczywiście pewnym czynnikiem - ale nie pozostała po nich wielka czarna dziura. Ten gatunek wciąż ma wiele do zaoferowania tylko wielu mam wrażenie tę ofertę przegapia.
Tak naprawdę te wszystkie przemyślenia wynikają z mojego wewnętrznego buntu przeciw fetyszowi słuchalności
Bo nie mogę przyjąć do wiadomości, że bezrefleksyjne odczuwanie muzyki w Bravehearcie jest czymś lepszym od próby zrozumienia innej muzyki na poziomie intelektualnym, nawet jeśli mniej atrakcyjnym estetycznie. Po prostu po tylu latach kolejny pisany od linijki temacik przygodowy czy liryczny to dla mnie za mało - nie po to słucham muzyki, żeby cieszyć się, że ktoś napisał temacik w typie Goldsmitha czy Hornera. Jeśli napisał to ok, ale niech udowodni, że to miało sens i wnosi coś świeżego i ciekawego. Bo w przeciwnym wypadku jest to dla mnie bazowanie na bibliotece sampli.
W przypadku Morricone jest zmiennie - trudno się w Dobrym, złym i brzydkim czy Nietykalnych doszukiwać mocniejszej intelektualnej symboliki, oczywiście pewien poziom większej abstrakcyjności gdzieś tam momentami przebija (może The Carriage of the Spirits?), ale generalnie jest to ścieżka maksymalnie A1, i to w bardzo ograniczonym ujęciu. Once Upon a Time in America - tutaj postawiłbym na mocne A1 z elementami B (piosenka Zezowatego). Ale generalizując, powiedziałbym że u Morricone dominuje A1.
Natomiast nie do końca rozumiem, gdzie dostrzegasz tę symboliczną/metaforyczną warstwę intelektualną w twórczości Hornera czy Poledourisa. Albo w LOTRach. Bo gdy ja mówię o intelektualnej symbolice to nie chodzi mi o płynne posługiwanie się przez kompozytora lejtmowywami - ok można powiedzieć, że podczas narady w Rivendell, gdy przemawia Boromir, w tle słychać temat Gondoru, który poznamy dopiero w części trzeciej, ale tak naprawdę wartość znaczeniowa tego zabiegu Shore'a jest bardzo uboga i stricte narracyjna. Nie dostrzegam takiego potencjału w tematach LOTRowych czy w tematach Hornera, żeby wychodząc na przykład od ich poziomu kompozycyjnego budować bardziej skomplikowane intepretacje.
Ostatnio bodajże na forum FSM trafiłem na ciekawy post dotyczący Jaws Williamsa. Otóż forumowicz przeciwstawiał dwie idee muzyczne, wokół których JW prowadzi swoją ilustrację - rekina symbolizuje prymitywna, dwunutowa forma, symbolizująca niszczącą siłę przyrody; główni bohaterowie natomiast otrzymali od Williamsa fugę, czyli jedną z najbardziej wyrafinowanych form muzycznych znanych ludzkości, reprezentującą siłę ich intelektu. Interpretacja prawdopodobnie jest mocno naciągana (choćby dlatego, że JW fugę stosował bardzo często), ale pokazuje, że będąca punktem wyjścia kompozycja jest na tyle bogata formalnie, że pozwala na dość rozległą interpretację. W ilu ścieżkach Basila czy Hornera sam poziom warsztatowy kompozycji daje takie możliwości? Czy u Shore'a w opozycji do brutalnego tematu Uruk-Hai dostajemy temat Rohanu czy Gondoru będący bardzo wyrafinowaną konstrukcją muzyczną? Nie, dostajemy dwa proste tematy heroiczne, tyle że zabarwione może lokalnym folklorem. Nie wrzucajmy każdej formy symboliki do jednego worka, bo ze wspaniałych skądinąd tematów Shore'a wyciąga się minimum informacji (są pod względem kompozycyjnym zbyt hmm "straightforward", podporządkowane idei narracyjnej), nie kontrapunktują one rzeczywistości filmowej, podczas gdy Williams niepokoje polityczne w Nixonie ilustruje złowieszczym tematem akcji (muzyka akcji w gabinetowym dramacie) i tym sposobem dodaje znaczeń i własnej intepretacji. A i tak pozostaje to moim zdaniem modyfikacją A1.
O tyle ciężko mi się dyskutuje z postem Babucha, że on szerzej rozumie metodykę B. Zdaję sobie sprawę, że ciężko musi się dyskutować z zestawem terminów wymyślonych przeze mnie i że jest to z mojej strony trochę nie fair wobec dyskutantów, ale przypomnę jeszcze raz - dla mnie metoda B jest w pewnym sensie antynarracyjna, nie prowadzi fabuły jako takiej, nie ma tu tego elementu wall-to-wall scoring. Dlatego z przytoczonych przez Babucha tytułów mogę pod nią podciągnąć Preisnera, TTRL, ewentualnie BHD (Hans jest symbolem współczesnej muzyki filmowej i dobrze rozumie, jak posługiwać się metaforyką), Hannibala już byłoby mi ciężko (bo ta ścieżka może działać tylko na poziomie ilustracji thrillerowej; odczytanie obecnej w niej warstwy symbolicznej tylko podnosi jej wartość, nie jest jedynym wyznacznikiem tej wartości - tzn. bez metaforyki ta ścieżka może być traktowana w kategoriach podpadających stricte pod metodę A).
I dlatego nie wydaje mi się, żeby było tak jak Babuch pisze, że każdego kompozytora z wyższej półki można w ten sposób szeroko interpretować - bo u Newmana na symbolikę pracuje cała struktura utworu i napięcie między poszczególnymi liniami melodycznymi, natomiast u Hornera struktura kompozycyjna stanowi tło dla tematu.
Co do tego, że wielu recenzentów nie umie pisać, bo nie próbuje w ogóle interpretować, to zgoda - wystarczy poczytać modne zagraniczne portale. Tylko dlaczego w takim razie ci sami ludzie potrafili z dobrym skutkiem recenzować muzykę lat 90., trafiać w sedno i wystawiać usprawiedliwione piątki, natomiast opisując muzykę współczesną błądzą we mgle? Coś musiało się zmienić, za czym oni nie nadążyli - bo ja osobiście nie wierzę w proste odpowiedzi i rozwiązania typu: muzyka filmowa się pogorszyła. Filmowcy nagle nie zapragnęli mieć w swoich filmach złej muzyki. To że brakuje teraz Goldsmitha, Barry'ego, Poledourisa, Williams jest prawie na emeryturze, Horner bez formy jest oczywiście pewnym czynnikiem - ale nie pozostała po nich wielka czarna dziura. Ten gatunek wciąż ma wiele do zaoferowania tylko wielu mam wrażenie tę ofertę przegapia.
Zgadza się, Braveheart zasługuje na pełną piątkę. Ale też nie moją intencją było kwestionowanie ścieżek tego pokroju. Ja chciałem wskazać, że owszem, to co tworzono w tamtych czasach w zupełności wystarczało na potrzeby ówczesnego kina, ale dlatego właśnie nie dostrzegaliśmy wtedy, że ta muzyka wcale nie jest tak wszechstronna, jak maksymalne oceny mogłyby sugerować. W Bravehearcie oczywiście pewną warstwę znaczeniową można by dodać - ale nie trzeba było, i Horner tego nie zrobił. Metoda A wystarczyła na 5. Mimo to myślę, że można było zrobić to lepiej. Bo z Hornerem i jego kolegami jest taki problem, że oni zdają się brać swoje tematy z jakiejś gotowej już bazy. Zsynchronizują je z obrazem w kategoriach montażowych, ale nie czuć z reguły, żeby były one wynikiem interpretacji obrazu, żeby jakoś się z nim wiązały. Tak jak pisałem wcześniej - Legends of the Fall ma piękne tematy, ale ich przełożenie na psychologię postaci jest nikłe. Gdyby zdolnemu montażyście dać płytkę z mp3 skatalogowanymi w folderach liryka, akcja, suspense, to mógłby je podłożyć pod film z również znakomitym efektem. Bo tematy Hornera nie wynikają z filmu, ale są na niego nałożone. Tak jakby James obrazu nawet nie widział, tylko dostał zlecenie o treści "4 ładne tematy liryczne" i przepisał na papier kilka abstrakcyjnych temacików, które od dawna mu po głowie chodziły (teraz oczywiście trochę to przerysowuję, ale wiecie o co mi chodzi). Z kolei tego Newmana, którego Olek interpretował, nie podłożysz tak łatwo pod inny film czy nie zastąpisz z taką łatwością innym utworem. Wtedy stracisz pewien istotny substrat treści.Koper pisze:Tu się nie zgodzę (chyba, że źle Cię zrozumiałem). Muzyka Hornera do filmu "Braveheart" w filmie "Braveheart" działa na 5. Nieważne czy przez lata recenzowania score'ów doszedłeś do wniosku, że Horner to nie jest to co lubisz najbardziej i oczekujesz bardziej intelektualnie działających score'ów. "Braveheart" bowiem to prosta opowieść o odwadze, zemście, miłości i tego typu hollywoodzkich pierdołach i nie potrzebuje muzyki typu Desplat czy Newman, którą Olek czy Marek będą sobie mogli analizować na poziomie co kompozytor miał na myśli. Gówno miał na myśli. Chodziło o prosty emocjonalny przekaz za pomocą ładnych melodii pięknie rozpisanych na orkiestrę.
Dla mnie chyba jednak nie ma takiej stratyfikacji - powiedziałbym, że oba występują równoważnie. Bo tak na chłopski rozum jest to trochę nie fair, że Braveheartowi wybaczamy braki w B, a Newmanowi i Desplatowi A nie potrafimy odpuścić.Dobrze przyrządzona kompozycja powinna przyciągnąć najpierw na poziomie A, a potem przy bliższym poznaniu ukazać, to co Marek określił jako B.
Tak naprawdę te wszystkie przemyślenia wynikają z mojego wewnętrznego buntu przeciw fetyszowi słuchalności

- Koper
- Ennio Morricone
- Posty: 26547
- Rejestracja: pn mar 06, 2006 22:16 pm
- Lokalizacja: Zielona Góra
- Kontakt:
OK, ja się zgadzam, przecież takie tematy od linijki to pisze np. Brajan T. i wiesz, jak ja go ubóstwiam.Marek Łach pisze:Po prostu po tylu latach kolejny pisany od linijki temacik przygodowy czy liryczny to dla mnie za mało - nie po to słucham muzyki, żeby cieszyć się, że ktoś napisał temacik w typie Goldsmitha czy Hornera. Jeśli napisał to ok, ale niech udowodni, że to miało sens i wnosi coś świeżego i ciekawego. Bo w przeciwnym wypadku jest to dla mnie bazowanie na bibliotece sampli.




Tu nie chodzi o wybaczanie, nie wybaczanie. Gdyby w "Braveheart" te wszystkie tematy ginęły w natłoku dialogów i dźwięków bitewnych (jak muzyka Elfmana ginie w T4 na przykład) to też by nie zasługiwał na 5. Jeśli Desplat czy Newman nie potrafią z tymi swoimi ideami się przebić w filmie, zostać zauważonymi to wtedy będą karceni niższą notą i tyle. Oczywiście my mówimy tu cały czas o ocenie muzyki w filmie, nie na płycie, czy ocenie ogólnej. Bo tam to w ogóle inna bajka.Marek Łach pisze:Bo tak na chłopski rozum jest to trochę nie fair, że Braveheartowi wybaczamy braki w B, a Newmanowi i Desplatowi A nie potrafimy odpuścić.

- Marek Łach
- + Jerry Goldsmith +
- Posty: 5671
- Rejestracja: śr maja 04, 2005 16:30 pm
- Lokalizacja: Kraków
Ale przecież Newman i Desplat rzadko giną w filmie. Są takie przypadki jak Button, owszem, ale jakby popatrzeć przekrojowo, to jest to zdecydowana mniejszość. Taki Newman w Revolutionary Road jest bardzo dobrze słyszalny, choćby dlatego, że nie ma go dużo i gdy już się pojawia od razu zwraca uwagę. To o czym ja mówię nie dotyczy ilości decybeli (Koper pisze: Tu nie chodzi o wybaczanie, nie wybaczanie. Gdyby w "Braveheart" te wszystkie tematy ginęły w natłoku dialogów i dźwięków bitewnych (jak muzyka Elfmana ginie w T4 na przykład) to też by nie zasługiwał na 5. Jeśli Desplat czy Newman nie potrafią z tymi swoimi ideami się przebić w filmie, zostać zauważonymi to wtedy będą karceni niższą notą i tyle. Oczywiście my mówimy tu cały czas o ocenie muzyki w filmie, nie na płycie, czy ocenie ogólnej. Bo tam to w ogóle inna bajka.

- Koper
- Ennio Morricone
- Posty: 26547
- Rejestracja: pn mar 06, 2006 22:16 pm
- Lokalizacja: Zielona Góra
- Kontakt:
Tak, tylko czy Ty tej interpretacji dokonujesz oglądając film? Czy takie a nie inne zabiegi kompozytora wpływają na Twój jego odbiór, choćby podświadomie? Bo jeśli nie, to sorry, ale to wszystko oceniając muzykę w filmie możesz sobie wsadzić
i uwzględnić to dopiero przy ocenach oryginalności, muzyki na płycie i zwłaszcza ocenie cząstkowej. Ja nie mówię tu o żadnym konkretnym przypadku, akurat RR nie widziałem, nie będę się tu wypowiadał. To wszystko z mojej strony takie ogólniki.
I wracając do tego, co pisałeś, że można by sample podkładać itp. Zauważ, że tak naprawdę oceniając muzykę w filmie to tylko po części oceniamy zasługi kompozytora. Stety niestety ale oceniamy też robotę jaką wykonał reżyser, montażyści, dźwiękowcy itp. To wszystko ma mniejsze lub większe znaczenie. Zresztą, jak reżyser powie do Desplata "A wypchaj się tą swoją subtelnością i napisz mi tu muzę jak Hansu pisał do TDK" to Desplat albo by zarobić na chleb coś takiego napisze, albo uniesie się dumą i odejdzie. To też hipotetyczny przykład oczywiście, ale chciałem pokazać, że kompozytorzy piszą tę muzykę na zlecenie kogoś tam, który czegoś konkretnego oczekuje. Hollywoodzki mainstream dziś w dużej mierze wygląda tak, że nawet reżyser to wynajęty wyrobnik i ma robić, co mu producenci każą, więc cała ta muza to taka papka potem na jedno kopyto.
No i pamiętajmy, że reżyser może sobie wykorzystać muzykę klasyczną, piosenki i czasami to brzmi lepiej niż taka muzyka napisana specjalnie do filmu i oceniamy to na 5, mimo, że to jest właśnie takie "korzystanie z biblioteki sampli" a analizowanie utworu w kontekście filmowym na poziomie B za bardzo nie ma sensu, bo przecież artyści nie pisali tego pod film i tak naprawdę cała zasługa spada na reżysera i montażystów w dobrym doborze materiału muzycznego.
Po prostu nie mieszajmy oceny "muzyki w filmie" z oceną kompozycji jako takiej.

I wracając do tego, co pisałeś, że można by sample podkładać itp. Zauważ, że tak naprawdę oceniając muzykę w filmie to tylko po części oceniamy zasługi kompozytora. Stety niestety ale oceniamy też robotę jaką wykonał reżyser, montażyści, dźwiękowcy itp. To wszystko ma mniejsze lub większe znaczenie. Zresztą, jak reżyser powie do Desplata "A wypchaj się tą swoją subtelnością i napisz mi tu muzę jak Hansu pisał do TDK" to Desplat albo by zarobić na chleb coś takiego napisze, albo uniesie się dumą i odejdzie. To też hipotetyczny przykład oczywiście, ale chciałem pokazać, że kompozytorzy piszą tę muzykę na zlecenie kogoś tam, który czegoś konkretnego oczekuje. Hollywoodzki mainstream dziś w dużej mierze wygląda tak, że nawet reżyser to wynajęty wyrobnik i ma robić, co mu producenci każą, więc cała ta muza to taka papka potem na jedno kopyto.
No i pamiętajmy, że reżyser może sobie wykorzystać muzykę klasyczną, piosenki i czasami to brzmi lepiej niż taka muzyka napisana specjalnie do filmu i oceniamy to na 5, mimo, że to jest właśnie takie "korzystanie z biblioteki sampli" a analizowanie utworu w kontekście filmowym na poziomie B za bardzo nie ma sensu, bo przecież artyści nie pisali tego pod film i tak naprawdę cała zasługa spada na reżysera i montażystów w dobrym doborze materiału muzycznego.
Po prostu nie mieszajmy oceny "muzyki w filmie" z oceną kompozycji jako takiej.
- Marek Łach
- + Jerry Goldsmith +
- Posty: 5671
- Rejestracja: śr maja 04, 2005 16:30 pm
- Lokalizacja: Kraków
W ujęciu idealnym widz takiej interpretacji przy pomocy muzyki dokonuje. Oczywiście wymaga to od widza pewnej erudycji, wyczulenia, dużej świadomości i uwagi, ale kino jako sztuka tego od odbiorcy wymaga. Jasne, że większość widzów tego nie potrafi, ale to już wynika z ich braku umiejętności - i wiadomo że taki ideał, o którym ja mówię, jest w praktyce bardzo trudny do osiągnięcia, ale nie oznacza to, że nie należy do niego dążyć
I sądzę, że takie treści jak najbardziej wpływają na interpretację filmu. Ten temacik Coco, o którym pisałem, pozwala nam na samym początku filmu znaleźć punkt wyjścia do interpretacji postaci, której to interpretacji dokonujemy w trakcie seansu. To że wielu widzów tego nie wychwyci nie oznacza, że to tylko bajer Desplata napisany z myślą o prezentacji autonomicznej na płycie
Podobnie main title ze Straw Dogs, o którym wspominałem parę stron wcześniej - tam z kolei Fielding stosuje unikalne brzmienie, które ma kluczową rolę w wywołaniu konkretnych wrażeń u widza. Czyli ani tu, ani tu nie jest to tylko sztuka dla sztuki. W obu przypadkach wpływ na odbiorcę występuje w fazie seansu, tylko jego stopień zależy od umiejętności tego odbiorcy - bo uważny interpretator będzie świadom tego, co Desplat mówi, na podświadomość mniej uważnego zadziała energetyczny styl tematu, a ktoś nieuważny w ogóle tego nie poczuje. Jak dla mnie ewentualna wina leży tu po stronie widza.
Co do tych "sampli" - oczywiście masz rację, jak przemysł hollywoodzki działa... Ale nie jest to wymysł obecnych czasów. Cechą charakterystyczną muzyki filmowej zawsze było to napięcie między oczekiwaniami producentów a niezależnością reżysera i kompozytora. I to że w wielu przypadkach wciąż dostajemy prace ciekawe i oryginalne świadczy, że wielu twórców nie jest konformistami i potrafi forsować swoje pomysły. Desplat wniósł do Hollywoodu styl pisania, jakiego z paroma wyjątkami wszyscy w ciągu ostatnich kilkunastu lat się panicznie bali - i doskonale w tym Hollywoodzie prosperuje, ba, nawet nie dostał jeszcze przypisku 'rejected'. Więc da się, zwłaszcza w kinie dramatycznym, bo głównie o nim tu mówimy.
Co do użycia klasyki czy piosenek również zgoda. Ale gdy zatrudniono kompozytora, by specjalnie napisał nowy score do filmu, to mamy prawo oczekiwać, że ten score będzie w jakiś sposób z tym filmem zintegrowany, że będzie z niego konkretnie wynikał.
I dlatego moim zdaniem mieszanie oceny "muzyki w filmie" z oceną kompozycji jest konieczne i nie ma możliwości, żeby to oddzielić (tak samo jak nie da się wydzielić "oryginalności"). W przypadku oczywiście, gdy mamy do czynienia z nowym score. "Muzyka w filmie" może być pojęciem szerszym niż "Kompozycja", ale tę kompozycję w sobie zawiera. Bo ocena muzyki w filmie nie jest tylko oceną tego, czy jest to dobra przygrywka w tle. Kwestie czysto kompozycyjne, jak starałem się przynajmniej wykazać powyżej na przykładzie Coco i Straw Dogs, mają w filmie swoją funkcję: psychologiczną, narracyjną lub symboliczną.

I sądzę, że takie treści jak najbardziej wpływają na interpretację filmu. Ten temacik Coco, o którym pisałem, pozwala nam na samym początku filmu znaleźć punkt wyjścia do interpretacji postaci, której to interpretacji dokonujemy w trakcie seansu. To że wielu widzów tego nie wychwyci nie oznacza, że to tylko bajer Desplata napisany z myślą o prezentacji autonomicznej na płycie

Co do tych "sampli" - oczywiście masz rację, jak przemysł hollywoodzki działa... Ale nie jest to wymysł obecnych czasów. Cechą charakterystyczną muzyki filmowej zawsze było to napięcie między oczekiwaniami producentów a niezależnością reżysera i kompozytora. I to że w wielu przypadkach wciąż dostajemy prace ciekawe i oryginalne świadczy, że wielu twórców nie jest konformistami i potrafi forsować swoje pomysły. Desplat wniósł do Hollywoodu styl pisania, jakiego z paroma wyjątkami wszyscy w ciągu ostatnich kilkunastu lat się panicznie bali - i doskonale w tym Hollywoodzie prosperuje, ba, nawet nie dostał jeszcze przypisku 'rejected'. Więc da się, zwłaszcza w kinie dramatycznym, bo głównie o nim tu mówimy.
Co do użycia klasyki czy piosenek również zgoda. Ale gdy zatrudniono kompozytora, by specjalnie napisał nowy score do filmu, to mamy prawo oczekiwać, że ten score będzie w jakiś sposób z tym filmem zintegrowany, że będzie z niego konkretnie wynikał.
I dlatego moim zdaniem mieszanie oceny "muzyki w filmie" z oceną kompozycji jest konieczne i nie ma możliwości, żeby to oddzielić (tak samo jak nie da się wydzielić "oryginalności"). W przypadku oczywiście, gdy mamy do czynienia z nowym score. "Muzyka w filmie" może być pojęciem szerszym niż "Kompozycja", ale tę kompozycję w sobie zawiera. Bo ocena muzyki w filmie nie jest tylko oceną tego, czy jest to dobra przygrywka w tle. Kwestie czysto kompozycyjne, jak starałem się przynajmniej wykazać powyżej na przykładzie Coco i Straw Dogs, mają w filmie swoją funkcję: psychologiczną, narracyjną lub symboliczną.
- Wawrzyniec
- Hans Zimmer
- Posty: 34960
- Rejestracja: sob lip 12, 2008 02:00 am
- Kontakt:
Najmocniej przepraszam, że się jeszcze raz tutaj do tego elitarnego grona wpycham na siłę nie pukając, nie prosząc o zgodę, bez wczesnego powiadomienia. Jestem też swiadom, że nie dorównam poziomem do tego, który w tym inteligentnym temacie panuje. Dlatego też nie zdziwię się, ani nie obrażę, jak po tym co napiszę otrzymam odpowiedź:
"Wawrzek, wypier****j stąd!" Więc ja to przyjmę z należytą godnością, a nawet potraktuję jako dobrą radę czy też pomoc z Waszej strony. Tylko zanim tak się stanie to chciałbym coś napisać, co mi dość długo leży na wątrobie, ale nigdy nie miałem odwagi, aby napisać, aby też nikogo nie urazić, czy też zrazić do mnie. Ale widząc, że Koper, z którym ostatnio
w mało kwestiach się zgadzamy, napisał coś bardzo mądrego, co też połowicznie oddaje to co czuję i to co myślę. A mianowicie:
I niestety objawy, jakieś zmęczenia, znudzenia, czy wręcz zrobienia się marudnym, wiecznie niezadowolonym też odczuwam, nie uwłaczając i z całym mym wielkim i głębokim szacunekim. Może się mylę i obym się mylił. Może rzeczywiście to co powstaje na Zachodzie nie jest godne uwagi, ale też nie wierzę, aby wszystko było "chałą" lub "niewarte" poznania. To, że mi się podoba to już inna kwestia, gdyż wiadomo, że ja to jestem osobny przypadek, swoista anomalia.
Ale weźmy dla przykładu taki "Avatar" Jamesa Hornera. Dla mnie bardzo dobra muzyka, sprawdza się w filmie, miło jej się słucha, czegóż chcieć więcej? Oczywiście można jej sporo zarzucić, ale według mnie to jest dobra ścieżka i piszę to nie będąc jakimś super wielkim fanem Hornera.
Może ona sprawia mi przyjemność, ten tzw. "fun", gdyż aż tyle się Hornera nie nasłuchałem co inni. I możliwe, że niektórzy się już nasłuchali tyle podobnej muzyki, że ciągle oczekują czegoś nowego, świeżego. I tutaj też się rodzi znowu tak często przeze mnie poruszana kwestia "oryginalności". I nawet nie mam zamiaru po raz kolejny wracać do kwestii "Slumdoga".
I jeśli mam być szczery to z całym szacunkiem i respektem, ale ja naprawdę boję się przemiany, że kiedyś i coś takiego mnie spotka. Tak jak też Łukasz Waligórski próbował Adamowi mój "fenomen" mą anomalię wytłumaczyć tym, że kiedyś mi przejdzie, to tylko tak na początku.
I szczerze wizja ta mnie przeraża
Ja naprawdę bardzo lubię to słucham, lubię tę moją "chałę" i nieambitną muzykę. Sprawia mi ona przyjemność i jakoś nie chcę, aby się to zmieniło. I tak też nie wstydzę się, że np. "fun" sprawia mi słuchanie muzyki do "Transformerów". Fajnie się słucha, często do niej wracam, więc czego chcieć więcej? Mało ambitna, brak oryginalności, napuszona, a w środku pusta, może i wszystko racja, ale jak mi sprawia "fun" to uważam, że jest to dobra muzyka. Choć oczywiście wszyscy możecie mieć odmienne zdanie, czy też nawet twierdzić, że to żałosne czy śmieszne.
To jest chyba kolejny syndrom Piotrusia Pana, ale przy moich tych wszystkich obawach mam takie pocieszenie, że jak do tej pory nie udało mi się "wydorosnąć" z "Gwiezdnych wojen" to i może jeżeli chodzi o muzykę filmową się nie rozwinę i pozstanę w tym najniższym stadium rozwoju.
A co do analizy, oceniania muzyki to też ja podchodzę w jak najbardziej amatorski sposób do tego. Dlatego też ja się nie zastanawiam nad tymi metodami czy "A" czy "B", gdyż to wszystko dla mnie za mądre i za inteligentne jest.
Dla mnie najważniejszym kryterium jest, aby muzyka dana dobrze się spisywała i współgrała z filmem. A jak do tego jeszcze doskonale się jej słucha na płycie to już według mnie najważniejsze dwa zadania spełnia. Dopiero dalej mogę się bawić nad oryginalnością, czy też środkami jakie dany kompozytor zastosował. Jednak o ile dobrze zrozumiałem, a zapewne zrozumiałem źle to ja chyba jednak zdecydowanie wolę to "A". Gdyż np. dla mnie muzyka musi być słyszalna w filmie. Widać za bardzo wychowałem się na Williamsie i po prostu lubię, słyszeć muzykę w filmie, lubię czuć, że robi za coś więcej niż jakieś tło. Dlatego też nawet najinteligentniejsze i najambitniejsze zabiegi kompozytorów średnio mnie zadowolą, jeżeli dana muzyka nie będzie się niczym szczególnym wyróżniać. Tutaj jednak nie mam zamiaru dalej się rozpisywać, gdyż zapewne nie za wiele rozumiem z tej dyskusji i wielce prawdopodobne, że z każdym nowym zdaniem coraz bardziej się pogrążam.
Dlatego też dziękuję bardzo serdecznie i całym szacunkiem za chwilę uwagi i już usuwam się w cień
"Wawrzek, wypier****j stąd!" Więc ja to przyjmę z należytą godnością, a nawet potraktuję jako dobrą radę czy też pomoc z Waszej strony. Tylko zanim tak się stanie to chciałbym coś napisać, co mi dość długo leży na wątrobie, ale nigdy nie miałem odwagi, aby napisać, aby też nikogo nie urazić, czy też zrazić do mnie. Ale widząc, że Koper, z którym ostatnio
w mało kwestiach się zgadzamy, napisał coś bardzo mądrego, co też połowicznie oddaje to co czuję i to co myślę. A mianowicie:
Niestety już od dłuższego czasu odnoszę dość podobne wrażenie. Zresztą nawet niech głupim przykładem będą zagadki jakie Babuch zadaje. Oczywiście są to zawsze bardzo ładne i trudne do odgadnięcia kawałki, ale z natury są one w stylu: "muzyka do melodramatu norweskiego" "mało znany kompozytor z Tadżykistanu" itd. Wszystko bardzo ładnie, to są właśnie te szerokie horyzonty, których brak mi się nieustannie wypomina. Tylko czy to wielkie otwarcie, na ten "nowy świat" nie odbywa się kosztem "zamknięcia na ten stary znany świat"?Koper pisze:Tak czasami Was słucham (czy raczej czytam) i mam wrażenie, że dopadło Was jakieś wypalenie. Zrobiliście się w tym ocenianiu muzyki tacy poważni, elitarni właśnie. Fajnie, że dostrzegacie też te głębsze aspekty bardziej ambitnych ścieżek, że próbujecie je analizować i docenić, ale do chuja... to przecież też ma być fun. Czy muzyka filmowa Was jeszcze bawi, wzrusza, czy chodzi już tylko o akademickie analizy? Nie wierzę, że tylko o to ostatnie.
I niestety objawy, jakieś zmęczenia, znudzenia, czy wręcz zrobienia się marudnym, wiecznie niezadowolonym też odczuwam, nie uwłaczając i z całym mym wielkim i głębokim szacunekim. Może się mylę i obym się mylił. Może rzeczywiście to co powstaje na Zachodzie nie jest godne uwagi, ale też nie wierzę, aby wszystko było "chałą" lub "niewarte" poznania. To, że mi się podoba to już inna kwestia, gdyż wiadomo, że ja to jestem osobny przypadek, swoista anomalia.
Ale weźmy dla przykładu taki "Avatar" Jamesa Hornera. Dla mnie bardzo dobra muzyka, sprawdza się w filmie, miło jej się słucha, czegóż chcieć więcej? Oczywiście można jej sporo zarzucić, ale według mnie to jest dobra ścieżka i piszę to nie będąc jakimś super wielkim fanem Hornera.
Może ona sprawia mi przyjemność, ten tzw. "fun", gdyż aż tyle się Hornera nie nasłuchałem co inni. I możliwe, że niektórzy się już nasłuchali tyle podobnej muzyki, że ciągle oczekują czegoś nowego, świeżego. I tutaj też się rodzi znowu tak często przeze mnie poruszana kwestia "oryginalności". I nawet nie mam zamiaru po raz kolejny wracać do kwestii "Slumdoga".
I jeśli mam być szczery to z całym szacunkiem i respektem, ale ja naprawdę boję się przemiany, że kiedyś i coś takiego mnie spotka. Tak jak też Łukasz Waligórski próbował Adamowi mój "fenomen" mą anomalię wytłumaczyć tym, że kiedyś mi przejdzie, to tylko tak na początku.
I szczerze wizja ta mnie przeraża

To jest chyba kolejny syndrom Piotrusia Pana, ale przy moich tych wszystkich obawach mam takie pocieszenie, że jak do tej pory nie udało mi się "wydorosnąć" z "Gwiezdnych wojen" to i może jeżeli chodzi o muzykę filmową się nie rozwinę i pozstanę w tym najniższym stadium rozwoju.
A co do analizy, oceniania muzyki to też ja podchodzę w jak najbardziej amatorski sposób do tego. Dlatego też ja się nie zastanawiam nad tymi metodami czy "A" czy "B", gdyż to wszystko dla mnie za mądre i za inteligentne jest.
Dla mnie najważniejszym kryterium jest, aby muzyka dana dobrze się spisywała i współgrała z filmem. A jak do tego jeszcze doskonale się jej słucha na płycie to już według mnie najważniejsze dwa zadania spełnia. Dopiero dalej mogę się bawić nad oryginalnością, czy też środkami jakie dany kompozytor zastosował. Jednak o ile dobrze zrozumiałem, a zapewne zrozumiałem źle to ja chyba jednak zdecydowanie wolę to "A". Gdyż np. dla mnie muzyka musi być słyszalna w filmie. Widać za bardzo wychowałem się na Williamsie i po prostu lubię, słyszeć muzykę w filmie, lubię czuć, że robi za coś więcej niż jakieś tło. Dlatego też nawet najinteligentniejsze i najambitniejsze zabiegi kompozytorów średnio mnie zadowolą, jeżeli dana muzyka nie będzie się niczym szczególnym wyróżniać. Tutaj jednak nie mam zamiaru dalej się rozpisywać, gdyż zapewne nie za wiele rozumiem z tej dyskusji i wielce prawdopodobne, że z każdym nowym zdaniem coraz bardziej się pogrążam.
Dlatego też dziękuję bardzo serdecznie i całym szacunkiem za chwilę uwagi i już usuwam się w cień

#WinaHansa #IStandByDaenerys
- Marek Łach
- + Jerry Goldsmith +
- Posty: 5671
- Rejestracja: śr maja 04, 2005 16:30 pm
- Lokalizacja: Kraków
Wawrzyniec, nikt Ci nie każe stąd "wypier****ć", bo po to jest ten temat, żeby każdy, kto ma jakiś pogląd na tę kwestię mógł się swobodnie wypowiedzieć
Bardzo się ucieszę z każdej opinii na ten temat - bo wbrew temu co może się wydawać, te tezy, które ja tutaj stawiam nie są wcale w moim przekonaniu niepodważalnymi twierdzeniami, wręcz przeciwnie - są to z mojej strony propozycje, pytania. I im więcej opinii poznamy, tym łatwiej będzie jakieś wnioski z tej dyskusji wyciągnąć.
I ja was obu z Koprem doskonale rozumiem - wiem, czym jest dla Was "fun" i wiem, czemu podejrzewacie mnie o zagubienie gdzieś po drodze tej radości ze słuchania przyjemnej, nieskomplikowanej muzyki. Ja te pytania zadaję z kilku powodów.
Raz, bo chcę, na ile to możliwe, obiektywizować ocenianie muzyki. Wiem, że to niemożliwe tak do końca, bo ocena zawsze będzie subiektywna, ale w momencie, gdy na pierwszym miejscu stawiamy "fun", czyli coś maksymalnie subiektywnego i niemożliwego do zmierzenia, to rozmywa nam się sens analizowania sztuki. Dlatego szukam elementów zastępczych, czegoś co mogę wytłumaczyć, by przekonać innych do swojej oceny. Nie zbuduję tutaj obiektywnego modelu - ale każdy element może być pomocny. Mimo to możecie mi wierzyć, muzyka wciąż dostarcza mi "funu" - tylko nie sprawia mi go Avatar, lecz taki The Golden Compass, w którym odnajduję przyjemność odkrywania nowego, bogatego muzycznego świata
Dwa, bo w moim przypadku ma miejsce stara prawda: im więcej słucham muzyki filmowej, tym wydaje mi się, że mniej o niej wiem. I to nie wynika tylko z tego, że popadłem w jakiś snobizm - po prostu (tak mi się przynajmniej wydaje) dostrzegam więcej aspektów tego jednego problemu i one komplikują całą wizję. Stąd Avatar jest dla mnie niewiele bogatszym tłem, tapetą od, dajmy na to Star Treka MG.
A to prowadzi do punktu trzeciego - jako recenzent chcę być uczciwy wobec materiału, o którym piszę. Skoro już samowolnie nadaliśmy sobie prawo do pisania o muzyce, i z taką łatwością nieraz przychodzi nam wychwalanie bądź mieszanie z błotem kolejnych twórców, to niech mają oni chociaż pewność, że oceniam ich uczciwie, racjonalnie, że wkładam dość wysiłku, by dostrzec wszystkie aspekty ich pracy. I dlatego tak komplikuję sobie recenzenckie życie - żeby mój status recenzenta był uprawniony.

I ja was obu z Koprem doskonale rozumiem - wiem, czym jest dla Was "fun" i wiem, czemu podejrzewacie mnie o zagubienie gdzieś po drodze tej radości ze słuchania przyjemnej, nieskomplikowanej muzyki. Ja te pytania zadaję z kilku powodów.
Raz, bo chcę, na ile to możliwe, obiektywizować ocenianie muzyki. Wiem, że to niemożliwe tak do końca, bo ocena zawsze będzie subiektywna, ale w momencie, gdy na pierwszym miejscu stawiamy "fun", czyli coś maksymalnie subiektywnego i niemożliwego do zmierzenia, to rozmywa nam się sens analizowania sztuki. Dlatego szukam elementów zastępczych, czegoś co mogę wytłumaczyć, by przekonać innych do swojej oceny. Nie zbuduję tutaj obiektywnego modelu - ale każdy element może być pomocny. Mimo to możecie mi wierzyć, muzyka wciąż dostarcza mi "funu" - tylko nie sprawia mi go Avatar, lecz taki The Golden Compass, w którym odnajduję przyjemność odkrywania nowego, bogatego muzycznego świata

Dwa, bo w moim przypadku ma miejsce stara prawda: im więcej słucham muzyki filmowej, tym wydaje mi się, że mniej o niej wiem. I to nie wynika tylko z tego, że popadłem w jakiś snobizm - po prostu (tak mi się przynajmniej wydaje) dostrzegam więcej aspektów tego jednego problemu i one komplikują całą wizję. Stąd Avatar jest dla mnie niewiele bogatszym tłem, tapetą od, dajmy na to Star Treka MG.
A to prowadzi do punktu trzeciego - jako recenzent chcę być uczciwy wobec materiału, o którym piszę. Skoro już samowolnie nadaliśmy sobie prawo do pisania o muzyce, i z taką łatwością nieraz przychodzi nam wychwalanie bądź mieszanie z błotem kolejnych twórców, to niech mają oni chociaż pewność, że oceniam ich uczciwie, racjonalnie, że wkładam dość wysiłku, by dostrzec wszystkie aspekty ich pracy. I dlatego tak komplikuję sobie recenzenckie życie - żeby mój status recenzenta był uprawniony.
- Koper
- Ennio Morricone
- Posty: 26547
- Rejestracja: pn mar 06, 2006 22:16 pm
- Lokalizacja: Zielona Góra
- Kontakt:
Kurde, za dużo wątków tu się w to wszystko już wkradło i trochę się już w tym wszystkim zgubiłem a ponadto pomału zaczynam odnosić wrażenie, że generalnie wszyscy się zgadzamy i różnią nas drobne szczegóły. 
Marek - oceniając muzykę w filmie wiadomo, że nie chodzi o "fun" jaki daje a na pewno nie tylko o "fun". Zresztą trudno mówić o "funie" w przypadku jakichś kompozycji do dramatów czy atonalnej muzyki do horrorów etc. Ja rozumiem o co Ci chodzi, gdy piszesz "w ujęciu idealnym widz takiej interpretacji przy pomocy muzyki dokonuje". I wtedy faktycznie możesz wystawić 5, nawet gdy widzowi się wydaje, że nie potrafi sobie przypomnieć ścieżki po wyjściu z kina, że nie pamięta w ogóle muzyki. Ale jednocześnie to musi być taka muzyka, że gdyby ją zabrać z filmu i zastąpić byle tapetką, to film od razu straci na znaczeniu i przekazywanych emocjach. I jeśli tam są te, jak mówisz, "technikalia", że muzyka jest zmiksowana za cicho, że ona ginie, za bardzo jej nie słychać, albo że jest okrojona, pocięta przez montażystów, dawkowana w małej ilości, a w efekcie nie wnosi pełni tego, co powinna, to musisz to uwzględnić w ocenie "muzyki w filmie". I tylko to ciągle powtarzam i naprawdę nie musisz mi już tłumaczyć zawiłości metody B czy A1.
Tak samo jak tak właśnie przyrządzonej muzyki masz powiedzmy 5-10 min. w dwugodzinnym filmie (bo reżyser woli operować ciszą, jak to ładnie nazywacie z Babuchem), to też w moim odczuciu musi być uwzględnione w nocie, bo co to za muzyka na 5, która w filmie jest ledwie jego skrawek.
Co do "Avatara" to jak wiesz, się nie zgadzam. Choćby sam fakt, że u Hornera masz zdecydowanie większe bogactwo aranżacyjne, chóry, solistów, etnikę itp., że jest zdecydowanie więcej tematów, że Cameron bardziej daje muzyce zaistnieć w filmie, to nie mogę się zgodzić, że to jest ledwo "niewiele bogatsze" tło. Ale to tak na marginesie, bo nie o tym ta dyskusja.
Wawrzyniec - co Ty taki przestraszone, jakbyśmy tu gryźli na tym forum czy coś?
Po to jest forum, by dyskutować. Ja się z Tobą po części zgadzam, ja też mam jakieś swoje ulubione prace, do których lubię wracać mimo pewnej banalności wręcz. Bo cóż takiego oferuje taki "Axel F." Faltermeyra? Ano nic, poza coolową melodią i klimatem lat 80., ale lubię sobie go od czasu do czasu posłuchać właśnie tylko dlatego, więc jak najbardziej Cię rozumiem. Tylko nie zgodzę się do końca z tym ganieniem Babucha. OK, nie chcesz słuchać ambitniejszej muzyki, luz. Ale ta mało znana muzyka europejska to nie tylko jakieś mega ambitne, trudne prace do dramatów. To też kupa "funu", może innego jak z RCP, ale wcale nie gorszego, moim zdaniem często nieporównywalnie ciekawszego i bardziej oryginalnego. Ot taki Niki Reiser i skoczna melodia z jakiejś niemieckiej komedii familijnej:
http://www.youtube.com/watch?v=hyylwY7mvXM
i kupa innych, których nie mogę sobie teraz przypomnieć, zwłaszcza taki Vladimir Cosma i jego tematy z animacji czy fenomena;ny temat z "Jagura", jakie nie powstydziłby się nawet Twój ulubiony Williams.
Albo jego chwytliwy temacik z "David Balfour"
http://www.youtube.com/watch?v=bgkJx8jgnZc
I nie wciśniesz mi, że to nie jest fajne.
A Delerue i jego "Thibaud the Crusader" też Ci się nie podoba? Albo westernowe tematy Ennia, do których Hans tak lubi nawiązywać. To też jest Europa i jest "fun". 

Marek - oceniając muzykę w filmie wiadomo, że nie chodzi o "fun" jaki daje a na pewno nie tylko o "fun". Zresztą trudno mówić o "funie" w przypadku jakichś kompozycji do dramatów czy atonalnej muzyki do horrorów etc. Ja rozumiem o co Ci chodzi, gdy piszesz "w ujęciu idealnym widz takiej interpretacji przy pomocy muzyki dokonuje". I wtedy faktycznie możesz wystawić 5, nawet gdy widzowi się wydaje, że nie potrafi sobie przypomnieć ścieżki po wyjściu z kina, że nie pamięta w ogóle muzyki. Ale jednocześnie to musi być taka muzyka, że gdyby ją zabrać z filmu i zastąpić byle tapetką, to film od razu straci na znaczeniu i przekazywanych emocjach. I jeśli tam są te, jak mówisz, "technikalia", że muzyka jest zmiksowana za cicho, że ona ginie, za bardzo jej nie słychać, albo że jest okrojona, pocięta przez montażystów, dawkowana w małej ilości, a w efekcie nie wnosi pełni tego, co powinna, to musisz to uwzględnić w ocenie "muzyki w filmie". I tylko to ciągle powtarzam i naprawdę nie musisz mi już tłumaczyć zawiłości metody B czy A1.

Co do "Avatara" to jak wiesz, się nie zgadzam. Choćby sam fakt, że u Hornera masz zdecydowanie większe bogactwo aranżacyjne, chóry, solistów, etnikę itp., że jest zdecydowanie więcej tematów, że Cameron bardziej daje muzyce zaistnieć w filmie, to nie mogę się zgodzić, że to jest ledwo "niewiele bogatsze" tło. Ale to tak na marginesie, bo nie o tym ta dyskusja.

Wawrzyniec - co Ty taki przestraszone, jakbyśmy tu gryźli na tym forum czy coś?

http://www.youtube.com/watch?v=hyylwY7mvXM
i kupa innych, których nie mogę sobie teraz przypomnieć, zwłaszcza taki Vladimir Cosma i jego tematy z animacji czy fenomena;ny temat z "Jagura", jakie nie powstydziłby się nawet Twój ulubiony Williams.

http://www.youtube.com/watch?v=bgkJx8jgnZc
I nie wciśniesz mi, że to nie jest fajne.


- Łukasz Wudarski
- + Sergiusz Prokofiew +
- Posty: 1326
- Rejestracja: czw kwie 07, 2005 19:41 pm
- Lokalizacja: Toruń
- Kontakt:
Właśnie! Zgadzam się w pełni z tym, co napisał Marek w ostatnim poście. Moim zdaniem nie powinniśmy stawiać znaku równości między tym co jest dobre a tym co mi się podoba. Ja wiem że każdy by chciał aby podobało mu się to co jest dobre. Ale wcale nie zawsze tak jest. Sam mam w swej kolekcji wiele ścieżek, które mi się podobają, ale które za cholerę nie są dobre (stąd to co pisze Koper wypominając mi że czasem włączę sobie takich Piratów, czy kiczowatego Buonvina). Tylko o przecież nie znaczy, że powinniśmy oceniać takie coś wysoko. Tym bardziej (i tutaj pewnie Marek mnie w pełni poprze), że muzyka filmowa jest znacznie bardziej złożonym medium niż gatunki autonomiczne. Nie tylko przecież oceniamy ją jako coś na co istnieje na płycie, ale także ten kontekst ilustrowania wpływa na wystawienie tych finalnych gwiazdek.
Teraz co do zarzutu Wawrzyńca. Tak jak Marek napisał nikt Cię za odmienne zdanie nie będzie z wątku wyrzucał, bo też to nie jest nasz cel. Szukanie jakichś dziwnych nowych rzeczy to nie przejaw snobizmu czy dziwnej elitarności, ale wina nudy, która dopada gdy za dużo posłucha się muzyki tworzonej według pewnej sztampy. Bo co z tego że słuchany po raz tysięczny zimmerowski anthem daje fun, skoro tak naprawdę nuży. Avatar Hornera jest tu bardzo dobrym przykładem scoru, który daje dużą zabawę w słuchaniu, ale który jest jednak męczący. Co z tego że lubię go sobie posłuchać, skoro nie czuje już tego niesłychanego czegoś które miałem gdy sięgałem po raz pierwszy po Legends of the Fall czy Bravehearta.
Skoro jesteśmy przy Braveheracie. Tak jak napisałem dziś byłbym bardziej ostrożny przed daniem 5 w filmie. Ale to chyba dlatego, że zaczynają mnie drażnić na siłę wymuszone plastykowe emocję (scena z Freedom). Tylko czy pisząc dziś taką recenzję byłbym obiektywny? Pewnie nie. I tutaj wracamy do tego co pisał Marek i co ja starałem się zilustrować witrażem
Pytanie Marka było gdzie ja widzę np. u Poledourisa metodę B. A no wydaje mi się że wiele jest jego scorów gdzie pewnego typu nawiązania do historii muzyki nadają głębi i symboliki obrazowi (w Conanie moim zdaniem są to świadome odwołania do Rozsy czy Holsta), a także nie bez znaczenia fakt tekstu który śpiewa chór – tekstu którego autorem jest sam Poledouris (przypomnijcie sobie to seminarium w Ubedzie gdzie Basil bardzo długo opowiadał o pewnych religijnych kontekstach które chciał w Conanie uchwycić. Ok. nie jest to może tak bardzo rozwinięta symbolika jak u Roty, czy Preisnera, ale pamiętajmy, że też filmy były kierowane do różnych odbiorców o różnej wrażliwości i przede wszystkim wiedzy. Preisner/Kieślowski to kino intelektualne, Millius to jednak rozrywka, ale w mej opinii również operująca symboliką. Poza tym ja bym jednak nie ograniczał symboliki (szczególnie w muzyce filmowej) tylko do sfer stricte muzycznych (czyli tych zabaw w stylu fugi Williamsa, czy akordy Newmana). Dla mnie o wiele ważniejsze w tej sytuacja lajtmotiwów i pewnych nawiązań. Wydaje mi się bowiem że jeśli artysta idzie w zbytnią intelektualizację muzyki, taką że zrozumieć, odkryć jest to w stanie tylko ktoś kto rozpisze sobie partyturę na czynniki pierwsze (czyli choćby ten Raksin) to chyba nie o to chodzi. Takie coś może być rodzajem żartu, ale jako wartość partytury chyba mija się z celem.
Pytanie jest teraz takie. Czy możemy zupełnie pominąć fetysz słuchalności? Wiem, że owa słuchalność, której swego czasu byłem wielkim orędownikiem (przede wszystkim jako pojęcia) jest pojęciem wadliwym z punktu widzenia metodologicznego. No bo to co ja uznam za mega słuchalne, Marek uzna za asłuchalne itd… Ale z drugiej strony czy wystawiając naszą końcową ocenę mamy zupełnie olać to czy nam się to podoba czy nie? Czy możemy ignorować zupełnie ów FUN? Z obiektywnego punktu widzenia odpowiedź jest jasna. Tylko czy warto wystawiać 5 płytom po które raczej nieczęsto będzie się sięgało? Tu tkwi realny problem.
A wracając jeszcze do Rakisna ja znam ten score niestety tylko z literatury, więc się nie wypowiem do jakiej metody ma ostatecznie przynależeć.
Teraz co do zarzutu Wawrzyńca. Tak jak Marek napisał nikt Cię za odmienne zdanie nie będzie z wątku wyrzucał, bo też to nie jest nasz cel. Szukanie jakichś dziwnych nowych rzeczy to nie przejaw snobizmu czy dziwnej elitarności, ale wina nudy, która dopada gdy za dużo posłucha się muzyki tworzonej według pewnej sztampy. Bo co z tego że słuchany po raz tysięczny zimmerowski anthem daje fun, skoro tak naprawdę nuży. Avatar Hornera jest tu bardzo dobrym przykładem scoru, który daje dużą zabawę w słuchaniu, ale który jest jednak męczący. Co z tego że lubię go sobie posłuchać, skoro nie czuje już tego niesłychanego czegoś które miałem gdy sięgałem po raz pierwszy po Legends of the Fall czy Bravehearta.
Skoro jesteśmy przy Braveheracie. Tak jak napisałem dziś byłbym bardziej ostrożny przed daniem 5 w filmie. Ale to chyba dlatego, że zaczynają mnie drażnić na siłę wymuszone plastykowe emocję (scena z Freedom). Tylko czy pisząc dziś taką recenzję byłbym obiektywny? Pewnie nie. I tutaj wracamy do tego co pisał Marek i co ja starałem się zilustrować witrażem
Pytanie Marka było gdzie ja widzę np. u Poledourisa metodę B. A no wydaje mi się że wiele jest jego scorów gdzie pewnego typu nawiązania do historii muzyki nadają głębi i symboliki obrazowi (w Conanie moim zdaniem są to świadome odwołania do Rozsy czy Holsta), a także nie bez znaczenia fakt tekstu który śpiewa chór – tekstu którego autorem jest sam Poledouris (przypomnijcie sobie to seminarium w Ubedzie gdzie Basil bardzo długo opowiadał o pewnych religijnych kontekstach które chciał w Conanie uchwycić. Ok. nie jest to może tak bardzo rozwinięta symbolika jak u Roty, czy Preisnera, ale pamiętajmy, że też filmy były kierowane do różnych odbiorców o różnej wrażliwości i przede wszystkim wiedzy. Preisner/Kieślowski to kino intelektualne, Millius to jednak rozrywka, ale w mej opinii również operująca symboliką. Poza tym ja bym jednak nie ograniczał symboliki (szczególnie w muzyce filmowej) tylko do sfer stricte muzycznych (czyli tych zabaw w stylu fugi Williamsa, czy akordy Newmana). Dla mnie o wiele ważniejsze w tej sytuacja lajtmotiwów i pewnych nawiązań. Wydaje mi się bowiem że jeśli artysta idzie w zbytnią intelektualizację muzyki, taką że zrozumieć, odkryć jest to w stanie tylko ktoś kto rozpisze sobie partyturę na czynniki pierwsze (czyli choćby ten Raksin) to chyba nie o to chodzi. Takie coś może być rodzajem żartu, ale jako wartość partytury chyba mija się z celem.
Pytanie jest teraz takie. Czy możemy zupełnie pominąć fetysz słuchalności? Wiem, że owa słuchalność, której swego czasu byłem wielkim orędownikiem (przede wszystkim jako pojęcia) jest pojęciem wadliwym z punktu widzenia metodologicznego. No bo to co ja uznam za mega słuchalne, Marek uzna za asłuchalne itd… Ale z drugiej strony czy wystawiając naszą końcową ocenę mamy zupełnie olać to czy nam się to podoba czy nie? Czy możemy ignorować zupełnie ów FUN? Z obiektywnego punktu widzenia odpowiedź jest jasna. Tylko czy warto wystawiać 5 płytom po które raczej nieczęsto będzie się sięgało? Tu tkwi realny problem.
A wracając jeszcze do Rakisna ja znam ten score niestety tylko z literatury, więc się nie wypowiem do jakiej metody ma ostatecznie przynależeć.
Why So Serious !?
- Koper
- Ennio Morricone
- Posty: 26547
- Rejestracja: pn mar 06, 2006 22:16 pm
- Lokalizacja: Zielona Góra
- Kontakt:
Babuch, tylko mowa była ciągle o muzyce w filmie, a Ty już wkraczasz na ocenianie kompozycji ogólnie czy prezentacji płytowej.
Zaczynamy trochę tu mieszać i się robi chaos.
I Babuch ty tym Piratom czy Buonvino'wi waliłeś ładne oceny, więc to nie tylko to, że sobie włączysz. Ale rozumiem. Błędy recenzenckiej młodości. Sam takowych trochę popełniłem i parę not bym dziś obniżył, ale bez przesady z gdybaniem na temat obniżenia ocen klasykom pokroju Hornera, bo nie jest intelektualny.
Generalnie chyba dogadaliśmy się w sprawie ocen w filmie (tzn. przynajmniej w kwestii, że ocena ich nie jest jednoznaczna
) a co do ocen już na płycie. Wydaje mi się, że ten "fun" należy uwzględnić, jeśli to typ ścieżki, która ma "funu" dostarczyć. No bo w przypadku takiej "Listy Schindlera" "Fun" to nie jest właściwe słowo raczej.
Ale jak oceniamy ścieżki pokroju różnych "POTCów" to ten "fun" uwzględnić trzeba. Ale nie jako rzecz jedyną i ostateczną.

I Babuch ty tym Piratom czy Buonvino'wi waliłeś ładne oceny, więc to nie tylko to, że sobie włączysz. Ale rozumiem. Błędy recenzenckiej młodości. Sam takowych trochę popełniłem i parę not bym dziś obniżył, ale bez przesady z gdybaniem na temat obniżenia ocen klasykom pokroju Hornera, bo nie jest intelektualny.
Generalnie chyba dogadaliśmy się w sprawie ocen w filmie (tzn. przynajmniej w kwestii, że ocena ich nie jest jednoznaczna


- Wawrzyniec
- Hans Zimmer
- Posty: 34960
- Rejestracja: sob lip 12, 2008 02:00 am
- Kontakt:
O rety ja broń Boże nie zarzucałem i nie zarzucam Babuchowi, snobizmu. Nigdy w życiu
Ja Babuch bardzo cenię i szanuję i nie raz jestem pod wrażeniem, kiedy widzę jakie Babuch soundtracki i kompozytorów nie wiadomo skąd wyciąga, których nawet na soundtrackcollector nie ma.
Tylko mnie bardziej chodziło o to zjawisko znudzenia, które szczerze jest dla mnie zjawiskiem przykrym i smutnym. I to już nie chodzi o to, że ja się boję, że za jakiś czas też się tym wszystkim znudzę. Tylko jest mi smutno i żal, że niektórym osobom te ścieżki już nie sprawiają przyjemności jak chociażby wymieniany "Avatar".
Chociaż to chyba też zależy od osoby, gdyż ja np. bardzo często wracam do tych samych score'ów. Aż się nawet pewien mój dobry znajomy dziwił, jak ja mogę ciągle tych samych soundtracków słuchać. Wtedy chyba chodziło mu "Harry'ego Pottera 3" "Star Wars III", "PotC 3" i "Memoirs of the Geisha". Ja jednak potrafię, dlatego też jak kupuję jakiś soundtrack to zawsze też uwzględnia, zaraz po barierze finansowej
czy będę do tej muzyki wracał i czy nie jest to tylko tymczasowa fascynacja. Jak na razie żaden z moich soundtracków się nie kurzy.
A co do tej tzw. "ambitniejszej" muzyki to używam w ogóle tego określenia do tych soundtracków, które nie znam, albo które znam i mi się nie podobają, ale innym się podobają.
Gdyż w swej własnej kategorii oceniania, to oczywiście nie tylko samej muzyki z gatunku "fun" słucham. I możecie się ze mną zgodzić lub nie, ale i Williams czy Zimmer mają parę ambitnych prac w swej filmografii. Zresztą nie tylko oni i nie tylko ich słucham, ale to już mniejsza o to, zresztą jakby co to, to jest tylko moje zdanie.
A jakby co to oczywiście Nikki Reisera mogę poznać, dziekuję za polecenia. A co do Cosmy czy Delerue to akurat wybrałeś jednak trochę starszych kompozytorów, a mnie chodziło bardziej o czasy współczesne i współczesnych twórców. A Ennio Morricone sobie pozwolę odpuścić jako polecenie, czy też zachęta, gdyż pewnie nie jedną osobę zaskoczę, ale akurat Morricone to dość dobrze znam. A tym bardziej jego muzykę do westernów, która jest naprawdę sporym "funem". Tylko, że tutaj pozwolę sobie przywołać pewną sytuację z Quentinem Tarantino. A mianowicie został on skrytykowany przez Włochów po tym jak gdzieś powiedział, że kiedyś Włosi to takie fajne filmy kręcili spaghetti westerny i w ogóle, a teraz to tylko jakieś melodramaty i kino ambitne którego się nie da ogladać. I tak też z aktualnych kompozytorów włoskich raczej nie znajdę kogoś kto da mi taką muzykę jak Ennio, albo przynajmniej jemu bliską.
Ale tutaj też odbiegam od tematu, za co przepraszam.
Tylko muszę jeszcze się co do jednej rzeczy, którą Babuch napisał odnieść:
I teraz mam problem
Gdyż weźmy sobie tego całego "Slumdoga". Muzyka, która mi się regularnie nie podoba, a słuchanie jej jest dla mnie równie przyjemne co pocieranie płytki łazienkowej o drugą płytkę łazienkową. Muzyka ta mi się okropnie nie podoba, ale wedle panującej wszem i wobec opinii ten soundtrack jest genialny. Czyli co, w razie czego mam mówić i pisać, że jest to bardzo dobra muzyka, której nie znoszę
Nie uwłaczając, ale tutaj mam problem. Gdyż choćbyśmy się nie wiadomo jak starali to jednak takie recenzje zawsze pozostaną subiektywnymi ocenami. Ja staram się wychodzić z banalnego, prostego, dziecinnego, naiwnego punktu widzenia, że skoro dany soundtrack, muzyka na nim mi się podoba i muzyka ta dobrze się spisuje w filmie, to mamy dobry soundtrack.
Dlatego też gdyby to ode mnie zależało nie miałbym najmniejszych oporów przy wystawieniu przynajmniej 4 "Transformerom". Może i mało oryginalna i trochę napompowana muzyka, ale do filmu Baya, który jest jaki jest spisuje się dobrze, na płycie, fajnie się tego słucha, jest "fun", a więc jest dobrze.
Wiem infantylne, banalne, dziecinne i ogólnie słabe myślenie, ale już nie raz zaznaczałem, że ja za żadnego fachowca się nie uważam i jestem jak najbardziej amatorem, dlatego też amatorsko do tego podchodzę
Chociaż mogę Was pocieszyć, że np. przy "Daybreakers" miałem chyba objawy tego "zdrowego rozsądku", gdyż strasznie się bałem jak ten score ocenić. Na początku niby wszystko pięknie, muzyka mi się podoba, w filmie się spisuje, ma klimat, ma pomysł, aż tu nagle bardzo ważna myśl się pojawia: "Zaraz, zaraz, przecież to, że Tobie się ten soundtrack podoba, nie oznacza, że innym musi. Przecież słuchasz sporo złej muzyki."
I tak też słuchając głosu rozsądku stworzyłem mega ostrożną recenzję. Chociaż będąc szczery, do tej pory uważam, że wrażeniomietr mógłbym dać jednak wyższy.

Tylko mnie bardziej chodziło o to zjawisko znudzenia, które szczerze jest dla mnie zjawiskiem przykrym i smutnym. I to już nie chodzi o to, że ja się boję, że za jakiś czas też się tym wszystkim znudzę. Tylko jest mi smutno i żal, że niektórym osobom te ścieżki już nie sprawiają przyjemności jak chociażby wymieniany "Avatar".
Chociaż to chyba też zależy od osoby, gdyż ja np. bardzo często wracam do tych samych score'ów. Aż się nawet pewien mój dobry znajomy dziwił, jak ja mogę ciągle tych samych soundtracków słuchać. Wtedy chyba chodziło mu "Harry'ego Pottera 3" "Star Wars III", "PotC 3" i "Memoirs of the Geisha". Ja jednak potrafię, dlatego też jak kupuję jakiś soundtrack to zawsze też uwzględnia, zaraz po barierze finansowej

A co do tej tzw. "ambitniejszej" muzyki to używam w ogóle tego określenia do tych soundtracków, które nie znam, albo które znam i mi się nie podobają, ale innym się podobają.
Gdyż w swej własnej kategorii oceniania, to oczywiście nie tylko samej muzyki z gatunku "fun" słucham. I możecie się ze mną zgodzić lub nie, ale i Williams czy Zimmer mają parę ambitnych prac w swej filmografii. Zresztą nie tylko oni i nie tylko ich słucham, ale to już mniejsza o to, zresztą jakby co to, to jest tylko moje zdanie.
A jakby co to oczywiście Nikki Reisera mogę poznać, dziekuję za polecenia. A co do Cosmy czy Delerue to akurat wybrałeś jednak trochę starszych kompozytorów, a mnie chodziło bardziej o czasy współczesne i współczesnych twórców. A Ennio Morricone sobie pozwolę odpuścić jako polecenie, czy też zachęta, gdyż pewnie nie jedną osobę zaskoczę, ale akurat Morricone to dość dobrze znam. A tym bardziej jego muzykę do westernów, która jest naprawdę sporym "funem". Tylko, że tutaj pozwolę sobie przywołać pewną sytuację z Quentinem Tarantino. A mianowicie został on skrytykowany przez Włochów po tym jak gdzieś powiedział, że kiedyś Włosi to takie fajne filmy kręcili spaghetti westerny i w ogóle, a teraz to tylko jakieś melodramaty i kino ambitne którego się nie da ogladać. I tak też z aktualnych kompozytorów włoskich raczej nie znajdę kogoś kto da mi taką muzykę jak Ennio, albo przynajmniej jemu bliską.
Ale tutaj też odbiegam od tematu, za co przepraszam.
Tylko muszę jeszcze się co do jednej rzeczy, którą Babuch napisał odnieść:
"Nie powinniśmy stawiać znaku równości między tym co jest dobre, a tym co mi się podoba"Właśnie! Zgadzam się w pełni z tym, co napisał Marek w ostatnim poście. Moim zdaniem nie powinniśmy stawiać znaku równości między tym co jest dobre a tym co mi się podoba. Ja wiem że każdy by chciał aby podobało mu się to co jest dobre. Ale wcale nie zawsze tak jest. Sam mam w swej kolekcji wiele ścieżek, które mi się podobają, ale które za cholerę nie są dobre (stąd to co pisze Koper wypominając mi że czasem włączę sobie takich Piratów, czy kiczowatego Buonvina). Tylko o przecież nie znaczy, że powinniśmy oceniać takie coś wysoko. Tym bardziej (i tutaj pewnie Marek mnie w pełni poprze), że muzyka filmowa jest znacznie bardziej złożonym medium niż gatunki autonomiczne. Nie tylko przecież oceniamy ją jako coś na co istnieje na płycie, ale także ten kontekst ilustrowania wpływa na wystawienie tych finalnych gwiazdek.
I teraz mam problem



Wiem infantylne, banalne, dziecinne i ogólnie słabe myślenie, ale już nie raz zaznaczałem, że ja za żadnego fachowca się nie uważam i jestem jak najbardziej amatorem, dlatego też amatorsko do tego podchodzę

Chociaż mogę Was pocieszyć, że np. przy "Daybreakers" miałem chyba objawy tego "zdrowego rozsądku", gdyż strasznie się bałem jak ten score ocenić. Na początku niby wszystko pięknie, muzyka mi się podoba, w filmie się spisuje, ma klimat, ma pomysł, aż tu nagle bardzo ważna myśl się pojawia: "Zaraz, zaraz, przecież to, że Tobie się ten soundtrack podoba, nie oznacza, że innym musi. Przecież słuchasz sporo złej muzyki."
I tak też słuchając głosu rozsądku stworzyłem mega ostrożną recenzję. Chociaż będąc szczery, do tej pory uważam, że wrażeniomietr mógłbym dać jednak wyższy.
#WinaHansa #IStandByDaenerys
- Koper
- Ennio Morricone
- Posty: 26547
- Rejestracja: pn mar 06, 2006 22:16 pm
- Lokalizacja: Zielona Góra
- Kontakt:
O, rany, teraz to już całkiem odeszliśmy z tematu i już nikt nie wie o co chodzi i dlaczego, hehe. 
Ja już swoje w temacie funu i oceniania napisałem, dlatego nie będę się powtarzać i zostawię miejsce kolegom.
Co do Slumdoga to nikt nie pisze, że album jest genialny. Ta muzyka fajnie działa w filmie, na płycie ja lubię może co drugi kawałek, resztę omijam.
Ale generalnie ma rację. Tyle, że wtedy był Leone, który nakręcił hype na spaghetti-westerny, potem pojawili się tacy twórcy jak Argento, którzy nakręcili hype na horrory, tudzież giallo. Dopóki znowu się ktoś nietuzinkowy w kinie włoskim nie objawi, to Tarantino będzie niepocieszony.
Tyle, że teraz pewnie ktoś taki by wyjechał do Hollywood po prostu, więc Włosi dalej by nic nie kręcili.

Ja już swoje w temacie funu i oceniania napisałem, dlatego nie będę się powtarzać i zostawię miejsce kolegom.
Co do Slumdoga to nikt nie pisze, że album jest genialny. Ta muzyka fajnie działa w filmie, na płycie ja lubię może co drugi kawałek, resztę omijam.

I jeszcze jakieś dewocyjne filmidła, w których Babuch się lubuje.Wawrzyniec pisze:Tylko, że tutaj pozwolę sobie przywołać pewną sytuację z Quentinem Tarantino. A mianowicie został on skrytykowany przez Włochów po tym jak gdzieś powiedział, że kiedyś Włosi to takie fajne filmy kręcili spaghetti westerny i w ogóle, a teraz to tylko jakieś melodramaty i kino ambitne którego się nie da ogladać.

