Miał być luźny film nawiązujący do klasyki gatunku, a wyszła jakaś taka dziwna popierdółka, gdzie ani fabuła nie zachwycała ani aktorstwo nie wprawiało w zachwyt (no może poza zniewalającą kreacją Angelique Bouchard). Choć początek filmu wydaje się obiecujący, to po mniej więcej godzinie mamy już serdecznie dosyć tego leniwie posuwającego się do przodu opowiadania. I nawet końcówka, gdzie wszystko się wali i pali nie ratuje ogólnego poczucia znużenia całą tą historią. Wniosek jest jeden - Burton zaczyna powoli tracić grunt pod nogami i na jego następny film raczej się nie wybiorę.
Trochę lepiej w tym wszystkim odnajduje się muzyka Elfmana, choć oglądając Mroczne cienie odnosiłem wrażenie, że reżyser potraktował ją jako zwykłe tło. Większość kluczowych fragmentów rzecz jasna poszła na warsztat Elfmana, ale spora część obrazu jest tak jakby muzycznym hołdem w kierunku lat 70-tych, co zresztą dało się już zauważyć przeglądając zawartość albumu soungtrackowego.
Niemniej scena otwierająca Mroczne cienie to geniusz ilustracji. Kompozytor genialnie wczuł się w klimat dziejących się na ekranie wydarzeń. Nie sposób również nie zauważyć pewnych nawiązań do klasyków gatunku (Dracula, Dr. Jekyll and Mr. Hyde, Bride of Frankenstein...). Na całej długości ścieżki pojawiają się charakterystyczne zabiegi sugerujące nam, że mamy do czynienia z filmem grozy i to akurat sprawdza się całkiem dobrze. Niestety twór Elfmana rzadko kiedy wychodzi poza swoją sferę funkcjonalną. Co zaś się tyczy płaszczyzny melodycznej, to owszem, temat jest, ale również przysłowiowej dupy on nie urywa. Innymi słowy jako rzemiosło Mroczne cienie stoją na wysokim poziomie, ale większego polotu tutaj nie znajdujemy. Takie 3-3,5 na do widzenia i czekam na Facetów w czerni 3
