Marek Łach pisze:Nudny, nijaki, pozbawiony emocji film o kukłach biegających wokół wielkich potworów.
Nudna, w dużej mierze bezstylowa muzyka, która nie ma w filmie prawie nic ciekawego do zrobienia.
Najlepszy moment w filmie to Ligeti w scenie ze spadochroniarzami. Jedyny moment, gdzie czuć coś oryginalnego, nieszablonowego, coś co nie próbuje być ugrzecznione. Jedyny moment, gdzie nie czuć, żeby stylistyka ścieżki dźwiękowej była udawaniem, pozą.
Jeśli chodzi o muzykę Desplata, to tylko pierwszy utwór spełnia w filmie oczekiwania - zresztą moim zdaniem napisy tytułowe to jedyny rzeczywiście udany moment tego obrazu, a muzyka pasuje do niego jak ulał, jest stymulująca, intrygująca, ma taki wewnętrzny silnik, który wkręca widza w seans. Ma dramaturgię, podskórne napięcie, charyzmę. Bardzo udany utwór.
Przed seansem myślałem, że Godzilla Desplata spotkała się z tą sama niezasłużoną histerią, co Wojna światów Williamsa 8 lat temu - kiedy miłośnicy "muzyki papy" histeryzowali, bo nie było melodyjek do pogwizdania. Ale po obejrzeniu filmu stwierdzam, że między tymi ścieżkami jest jednak przepaść - koncepcyjna, wykonawcza (abstrahując już od tego, że obie powstały w tak naprawdę różnych epokach muzyki filmowej). Za ilustracją Desplata stoi pustka. Swoją drogą nigdy chyba nie słyszałem u niego tak słabej liryki; to chyba tylko pokazuje, że ten projekt Francuz potraktował wyłącznie jako pokazówkę swoich możliwości technicznych. Inna sprawa, że przy takich bohaterach, jak ci ze scenariusza, trudno było wykrzesać jakiekolwiek emocje... Godzilli tak naprawdę brakuje stylu, najlepsze fragmenty to te, gdzie słychać rękę Desplata - jak chociażby temat główny, który jest takim Desplatem na sterydach (gdyby rozpisać Malowany welon na orkiestrę z Godzilli, to pewnie brzmiałby właśnie w ten sposób

). Jest tu kilka niezłych momentów, jak wrzeszczące dęciaki z Entering the Nest, ale w gruncie rzeczy między wyśmienitym utworem tytułowym a resztą ścieżki jest po prostu drastyczna różnica.
Oczywiście, pomimo moich narzekań, nie można Godzilli zarzucić, że jest złą muzyką - wszystko jest bardzo zaawansowane, drobiazgowo przemyślane i profesjonalnie zrealizowane. Ale w tym profesjonalizmie tkwi wyrobnicze asekuranctwo, w rezultacie czego dostajemy blade, bardzo blade odbicie odważnych, wizjonerskich prac Davisa, Goldenthala czy Williamsa.
Aha, i nie wydaje mi się, żeby recenzent score'u miał tu ciężki orzech do zgryzienia. Ta muzyka jest interesująca tylko ze względu na to, że Desplat nigdy wcześniej czegoś podobnego nie zrobił. Ale takie coś będzie miało znaczenie tylko dla jego przyszłego biografia, albo kogoś kto zrobi doktorat z jego twórczości.