I'm back. Sorki że od piątku mnie nie było, ale wiecie, rozumiecie - Bond is back

No i trzeba było przygotować sporo tekstu do tego postu...
A więc jestem już po trzech seansach w imaxie. Premiera nocna była jednak silniejsza ode mnie, a że po 10 godz w robocie byłem wytyrany to percepcja w środku nocy była słaba podczas seansu. Tak więc po nocnym szoku, a wylazłem dość zszokowany z kina, polazłem do imaxa w piątek, był wolny od job, by w całości na trzeźwo myślący i wypoczęty połapać film i wszystko co w nim. Trzeci seans w sobotę rano był na szukanie smaczków (są), błędów (są i to nie mało) i rozmyślań czego zabrakło. Jak ktoś nie był jeszcze na filmie, to powiem tylko - only imax!
Zacznijmy może od... No właśnie - to nie recenzja więc pisze bez kolejności, co mi ślina przyniesie na język...
(GIGANTYCZNE SPOILERY, OPISUJĘ CAŁY FILM)
Gdy Bond wszedł na ekrany kin w 62 roku rozpoczęła się rewolucja w portretowaniu głównych bohaterów. Kreacja Connerego gruntownie zmieniła sposób w jaki grano głównych bohaterów. Cały świat Bonda był jak huragan wnoszący potężną dawkę świeżego powietrza do gatunku filmów przygodowych - pojawili się negatywni bohaterowie o niespotykanej dotąd w filmach potędze często większej niż samego diabła, były zabójczo piękne dziewczyny pokazywane bez skrupułów w skąpych bikini co wówczas było obyczajowym szokiem, nie brakowało oszałamiających plenerów i scenografii. Ale najważniejszy był główny bohater - Bond. Nieskazitelny, przystojny, o znakomicie wyrobionym guście we wszystkich dziedzinach życia, oraz posiadający godną pozazdroszczenia umiejętność pozbawiania swych ekranowych towarzyszek ubrania heh. Pamiętajmy że w tamtych czasach podróżowanie było luksusem dla najbogatszych (przykładowo sam Saltzman na podróż do NY pożyczył kasę od Broccolego bo inaczej by nie podpisali umowy z Flemingiem na te filmy), świat i ludzie pamiętali jeszcze dobrze reglamentację i odbudowę po 2 wojnie, a wykwintne życie polegało dla większości społeczeństw na wyjściu do knajpy na przysłowiowe frytki i hamburgera czy na oglądaniu na małych czarno-białych telewizorkach masowo pogrzebu JFK, lądowania na księżycu lub afery watergate. Bond zaoferował ludziom coś nowego i niepowtarzalnego. Coś czego nigdy nie mieli i czego nie było w kinie, książkch czy muzyce.. Ludziom pokazano fantazję i baśń. I dlatego szybko Bond stał się fenomenem.
Franczyza Bonda przetrwała 50 lat tylko i wyłącznie dlatego, że - dla facetów - Bond był fantazją, ucieleśnieniem męskich marzeń, spełnienia ich ego i chęci szybkiego i wystawnego życia bez chwil na rozkminy. A dla kobiet był ucieleśnieniem fizycznych i materialnych pragnień. Bondem po prostu chciało się być. Każdy facet nim chciał być, a każda laska chciała go mieć w łóżku. Nawet te lubiące grzecznych misiów. I nawet jak przez 40 lat (od Conneryego do Brosnana) dostawał czasem jakiś łomot mały, to chciało się tym Bondem być. W Skyfall natomiast po raz pierwszy tak dobitnie bycie Bondem wcale nie jest fajne i nie jest cool - i to aż w całości nie jest. W Kasynie tylko miejscami bycie Bondem wcale nie bylo fajne i cool. A we wcześniejszych Bondach to tylko w ostatniej scenie OHMSS i w Licencji przy wątku z Leiterem nie chciało się być Bondem. Skyfall to wywleczone traumy, kryzys wieku średniego, alkoholizm, zanik formy, psychiczne doły, świadomości upływającego czasu oraz brania odpowiedzialności za własne czyny. Czyli to co ludzie (głównie faceci, bo trudno żeby kobiety się utożsamiały z bondem) mają często na co dzień (choc nie wszyscy, a z tych co mają mało kto się przyznaje) więc po co to oglądać to w kinie?
Skyfall to kino nietypowe i zdecydowanie najlepszy występ Craiga jako Bonda. Aktorsko wspiął się w nim na wyżyny. Chyba nawet to najlepszy odcinek z Craigowej trylogii. Fantastyczny prezent zrobili Bondowi na 50lecie i w pełni popieram hypowe recki i odbiór filmu z jakim już się spotkał. To film jednocześnie klimatyczny, mocny, niespieszny, wyrazisty, wielowarstwowy. I osobisty. Przede wszystkim osobisty. I właśnie - za bardzo osobisty jak dla mnie. I tu dochodzimy do sedna i tego co słyszałem wychodząc z trzech seansów - "Miazga ale to już nie Bond". Skyfall to cudowny film, ale tak jak od czasów Kasyna tęskniłem trochę za powrotem do starych zwyczajów (tak, jestem ich gorącym zwolennikiem, bo tak ta postać została nakreślona przez 40 lat i dzięki właśnie temu jako jedyna w kinie przeżyła aż tyle dekad), tak teraz po Skyfall wręcz tego powrotu do starej konwencji pragnę i żądam. Dość słabości i psychologii w Bondach. Ileż można? Nie interesuje mnie Bond, który ma kryzys wieku średniego, problemy z łykaniem apapu, oraz alkoholem. Ludzie mają to na co dzień. Co będzie dalej w Bondach skoro już wywlekli praktycznie wszystkie słabe punkty? Była śmierć żony, śmierć Astona DB5, śmierć lasek, utrata licencji na zabijanie, śmierć M... Cóż więcej pokażą? Problemy z erekcją u 007?! Końcówka Skyfall robi nadzieje, że to właśnie koniec "Bonda Psychologa", tylko że nie daje ona żadnej gwarancji że tak będzie. To tylko nadzieje. Podparte wydźwiękiem tej finalnej sceny, oraz faktem dołożenia ripostującego Craiga, przegadywanek Bonda z Q itd. Trzymam zatem kciuki że się te nadzieje spełnią.
Nie mogę zrozumieć krótkowzroczności tej części osób (głównie młodszych którzy nie wychowywali sie na Seanie czy Moorze), który hypują filmy Craiga za najlepsze. Wygrywanie Kasyna we wszystkich rankingach na najlepszego Bonda jest już nudne. Bond nie pociągnie na takim ludzkim obliczu długo i wspomnicie moje słowa. Co do "starości" Craiga - on nie jest stary. On tutaj gra (przez połowę filmu) słabego, zniszczonego i zaniedbanego. Gra celowo. A to różnica. Jakże wielka widać po ostatnich 2 minutach filmu od scen na dachu przy fladze - Bond to wtedy już inna osoba niż we wszystkich poprzednich minutach filmu. Młodsza, radosna, energiczna. Do tego wystarczy obejrzeć fotki z premier czy photocalli Skyfall - Craig poza planem wygląda identycznie jak na takich samych eventach w Kasynie i Quantum. Po seansie Skyfall rozumiem też intencję celowego ogolenia go prawie na zero w filmie - to postarza i postarzyło zgodnie z wymogiem fabuły filmu.
Czołówka Kleinmana nietypowa. najbardziej nietypowa w jego karierze. Świetna i mroczna, ale nie nazwał bym ją genialną i nawet nie jest jego najlepszą imo. Fajnie skrócili piosenkę Adele z samej muzyki. Bałem się że np wykoszą jedną zwrotkę.
Genialny cytat z Tennysonna - cała ta scena to chyba najlepsza część filmu.
Mnóstwo nawiązań do starych Bondów - choćby walka na pociągu (Octopussy) czy nekrolog Bonda (You onl live twice) i wiele innych których nie chce mi się wymieniać, ale to fajna rzecz. No i oczywiście poza scenami jota w jotę, są też dialogi - mamy znów cięte gadki między Bondem a Q. Powrót do korzeni a takie riposty były eksploatowane szeroko przez Moora i Brosnana i było to świetne. Mamy znów tekst Q że prosi o zwrot sprzętu w idealnym stanie. Craig zaczyna sypać też ripostami do innych osób, jak Brosnan i Moore - świetne, bo bez tego ten film byłby chyba już dołujący.
Bardem - postać tragiczna ale też naciągana i przegadana. Zdradzony agent był już w GoldenEye. Najbardziej przeszkadzało mi to że Bardem ostro poszedł w drugiej części swojej roli (w drugiej połowie minut jego łącznego występu w filmie) w Jokera. Fail z cjankiem wodoru pomijam - wypaliło mu wnętrzności, a przełyk, język, żoładek, jelita ma nietknięte i tylko nabawił się ostrej próchnicy po tym? śmieszny fail.
Czarna Moneypenny początkowo mi przeszkadzała, ale po trzecim seansie uważam, że pomysł jest ok. Naomie jest fajna i hot, do tego miała niezłą chemię w filmie z Bondem i podobny do niego cięty dowcip - fajnie się uzupełniali i zgrana parka wyszła. Do tego się ceni bo nie dała się bondowi wykorzystać po goleniu heh. O dziwo, w reckach pisali przecież że to własnie ona nie ma chemii z Bondem. A wg mnie jest odwrotnie. Mam nadzieję, że dogada się z Broccolami i będzie miała angaż w kolejnych filmach na tą samą rolę.
Severine - zaskoczyli mnie bo myślałem że ona będzie główną laską w tym filmie. A tu się okazało że po raz pierwszy Bond nie ma żadnej laski ważnej - 10 sekundowwy sytęp anonymous po czołówce pomijam bo tam bohaterem i tak był tylko heineken. Severine do tego dostaje szybko kulkę i za wiele się nie nagrała. Teraz już rozumiem dlaczego to ona dostała wszystkie reklamy i marketing dookoła filmowy - mała i krótka rola, w zamian za późniejszy PR. naomie za to nie dostała nic po filmie, ale w zamian dostała dużą rolę i furtkę do kolejnych filmów.
Postać nowego M. Czy taki wielki aktor jak Fiennes zgodzi się na grywanie epizodków jako drugoplanowy aktor w kolejnych bondach? Mam wątpliwości. Ale mam nadzieje że Broccole zachowają ciągłosć i się z nim, tak jak i z Naomie, dogadają.
Nie mogę za bardzo zrozumieć po co ciągnęli Bonda z M akurat do domu rodzinnego Bonda. Dlaczego Mallory z całym MI6 nie wysłał tam brygady lotnej na pomóc bondowi? Troszkę to naciągane. Ale skoro poruszyli temat dzieciństwa Bonda i jego rodzinnych stron, to muszę powiedzieć że ciekawym pomysłem było uśmiercenie M przy grobie rodziców Bonda. Takie pochowanie matki po raz drugi w tym samym miejscu. Zabrakło tutaj mi rozwinięcia dialogu gdy Dench mówi ostatni zdanie przed śmiercią "Przynajmniej jedno mi w życiu wyszło dobrze". Powinno być jeszcze słowo do Bonda - "Ty".
Bardzo ładnie ze strony żony Johna Barryego że użyczyła Broccolom za free londyńskie mieszkanie Barryego na potrzeby filmowego mieszkania M. Tak, cała ta scena nakręcona została w londyńskim domu Barryego i dzięki temu wiemy jak mieszkał. W dodatku na potrzeby zdjęć nic w nim nie było zmienione w scenografii.
Troszkę przeraziło mnie to, że tak wiele punktów filmu się potwierdziło z plotek czy z moich domysłów. Brawa też dla angielskich bulwarówek, szczególnie dla The Sun. Znów im się udało pół roku przed premierą filmu dorwać dwa mega spoilery i to najważniejsze z całego filmu, które zdradzili: nakręcenie śmierci M, które wygadał im anonimowy pracownik Pinewood Studios i o czym napisali, oraz że Naomie to jednak Moneypenny. Niestety przeczytałem te newsy dawno temu. Ale nie potrafię się oprzeć nowinkami i plotami z planów Bonda. Zepsuło mi to trochę seans bo wiedziałem co się pewnie wydarzy, choć nie musiało. Mallory jako M był aż zbyt oczywisty po newsie Sun o śmierci Dench. Nawet patrząc po jego filmowym nazwisku.
Co Mendes może dać temu bohaterowi jeszcze? Po takim uderzeniu emocjonalnym jakie zafundował nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić, więc jednak może serio to że ostrożnie wypowiada się o ewentualnym następnym angażu mówiąc że już dał w Bondzie wszystko co chciał dać, oznacza że jednak nie wróci?
Na koniec o filmie (potem już tylko o muzie) zostawiam dziury w scenariuszu i braki w filmie, które mnie akurat raziły lub bolały, a których w banalny sposób można było uniknąć, dokładając do scen np po jednym czy dwóch zdaniach, lub dokładając 5 sekundowe ujęcia bez dialogów, co uczyniło by scenariusz i film pełniejszym:
- aż prosiło się żeby w scenie gdy Bond pije heńka w łóżku przy pierwszej lasce, ona powiedziała jedno zdanie które zajęło by 5 sekund - coś w stylu "wyciągnęłam cię z rzeki. miałeś szczęście." Na co Bond mółby odpowiedzieć w stylu "Wolałbym żebyś tego nie zrobiła." Jedna mała scena, a tak to Bond prawie trup spada z urwiska (to że w ogóle przeżywa to fail), później leci rzeką i spada z wodospadu. A po czołówce z Adele nagle żywy i na stojąco zabawiający się z laską. Totalne uproszczenie i skrócenie wg mnie bezsensu osłabiające "człowieczeństwo" postaci. A tak jak gdyby nigdy nic mamy supermena nieśmiertelnego. Dodatkowo przecież od upadku z pociągu do przyjazdu Bonda po wygnaniu do Londynu minęły 3 msc i to pada w filmie więc to kolejny aspekt tego, że dziura w filmie była potrzebna do wypełnienia choćby jednym zdaniem.
- brak dwóch scen które były w trailerze: a) gdy Bond biegnie po parku w dresie i pracuje nad formą b) Severine z obstawą na sznaghajskim lotnisku
- skrócenie sceny po śmierci Severine, jest oficjalne zdjęcie przecież jak Bond stoi koło tej zwalonej kolumny i celuje w kogoś kto jest niżej od niego. w ogóle tego nie ma w filmie
- wycięcie w całości roli asystentki M, którą zagrała taka blondyna.
- Brodacz Kincade: część roli ok, inspiracja batmanowym Alfredem chyba się nasuwa od razu. Facet ma na oko z 70 lat, mieszka na zadupiu i całe życie niby opiekuje się rodzinnym domem Bonda. Po co? I czemu dom wygląda jakby w nim nikt od stu lat nie był więc jak się nim opiekuje? Dziadziuś po ok 35 latach bez mrugnięcia okiem poznaje że w domu zjawił się Bond którego widział ostatni raz gdy James miał 9 lat, dwa dni po śmierci jego rodziców pod lawiną (9 + 35 = tyle mniej więcej ma Bond w Skyfall, po 40-stce)
- genialny haker Silva mający takie możliwości szpiegowania i wiedzę, nie wyczaił że na jego opuszczoną wyspę-siedzibę. gdzie ma milion serwerów i kompów, nadlatuje eskadra marynarki wojennej i że Bond nie jest tu zostawiony sam sobie? Wiedząc o gadżetach Q nie próbuje go przeszukać po zejściu na ląd z łodzi? Albo wykrywacz elektroniki czy gps? scenariuszowy fail.
- ta sama scen - genialny i wyszkolony agent Silva stoi i nic nie robi gdy Bond przez minutę rozwala z 7 ludzi w scenie tuż po śmierci Severine
- spadająca kolej w metrze - 5 minut wcześniej wszystkie pociągi były zawalone ludźmi, a tu nagle w środku londynu w godzinach szczytu jest pociąg z wszystkimi wagonami absolutnie pustymi? No heloł.
- Aston DB5: W Casino Royale wygrywa go w karty (identycznie jak w książce) i gadżetów w aucie nie ma. A tutaj nagle w Skyfall mamy DB5 z Goldfingera. OK, rozumiem że w między czasie Bond mógł mieć np. inne misje, ale znów kłania się brak jednego zdania, żeby była spójność scenariusza - np podczas jazdy z M, gdy dotyka gałki z katapultą i ma dialog z M, to do tego co było w filmie mogli dodać jedno zdanie typu "Q niedawno zamontował mi parę nowych gadżetów w autku i dlatego siedzi się w nim niewygodnie". A tak mamy kolejną lukę zrobioną przez bzdurny błąd.
- zniszczenie DB5. zabili legendę. dla mnie totalny bezsens. nie mogę tego darować i przeboleć - największy bezsens filmu. Aston powracał przez 50 lat a oni na jubileusz go zabili. Mógł sobie stać w tym prywatnym garażu bonda jako prywatna fura, tak jak stała i by go w kolejnych odcinkach dla krajobrazu czy tła po parę sekund go pokazywali i byłby git.
- kolejny brak paru sekund w filmie - po wyjściu z kasyna w Makau pokazać drogę na jacht Severine. Wystarczylo 5 sekund jak się Bond wkrada na łódź.
- Q w muzeum mówi że zerwali z wybuchającymi gadżetami i fajnie tylko ciekawe że cofa się wstecz techniką o 40 lat, bo daje bondowi gps, małe radyjko/pendrive. Jak teraz nawet nasz prezydent ma chipa pod skórą by można go było zlokalizować. Kto teraz nosi lokalizator/gps z antenką w kieszeni?! No ludzie, toż to jest gadżet z epoki Connerego gdy nie było elektroniki. dla mnie duży fail. Pomijam fakt że już w Kasynie Craig miał taki chip pod skórą i żadnego radyjka po kieszeniach nosić nie musiał...
- nie w pełni sprawny prawy bark Bonda po strzale od Naomie z teasera - wieksza część filmu pokazuje że Bondowi on dolega (szczególnie fajnie to zaznaczyli w scenie z trzymaniem się windy i na strzelnicy), a później nagle na 2 dzień wszystko wraca do normy.
- przez cały film był w każdej lokalizacji napis jakie to państwo/miasto - nawet przy Londynie jak każdy głupi o tym wie, a w teaserze jakoś Istambułu nie skredytowali podpisem.
- brak tekstu przy zamawianiu martini w Makau - widać tylko jak barmanka je wstrząsa. Tak trudno było dać ikoniczny tekst na 2 sekundy "Martini. Shaken, not stirred"?
- po co ośmieszać nowego Q tekstem z ust Naomi "że Q boi się latać więc przysłali mnie"? Nie lepiej było dać tekst "Q pracuje przy kompie. Ja w terenie".
- brak jakiegokolwiek dialogu o słowie Skyfall. każdy kto czytał książki wie doskonale że to nazwa domu rodzinnego Bonda. ale takich ludzi nie ma sporo jednak. Mi po ujawnieniu tytułu filmu pojawiło się masę potencjalnych spoilerów ale nie liczyłem że pójdą aż tak dosadnie i że wykorzystają serio rodzinny dom Bonda i że będą mieszać w jego dzieciństwie. Był krótki dialog o tym w Goldeneye i wystarczyło wg mnie. Liczyłem na podobną sytuację jak przy Goldeneye, gdzie tytuł filmu wzięto z nazwy domu Fleminga na Jamajce. Myślałem że po pierwszych fotach z planu gdy było widać te satelity na kompie będzie to dotyczyło może jakiegoś technoterroryzmu, walenie się nieba, spadające bomby, satelity itp. A tu nie. Skończyło się najprościej i najłatwiej jak mogło - książkami. Stąd też mój szok po pierwszej projekcji. Aż prosiło się w scenie gdy psycholog w celi przesłuchiwał Bonda, gdy on przestraszył się tego słowa i powiedział "skończyłem" dać dialog o słowie Skyfall - np M z Mallorym jak gadali za szybą. Mallory: "Co to znaczy?" M - "to jego dom". Mallory - "Demony z przeszłości? M - "tak".
- kolejny brak paru sekund w filmie: wypłynięcie spod kry i wynurzenie zmęczonego Bonda na tafle lodu na jeziorze- nie było tego, a powinni to pokazać. znów wystarczyło by 5 sekund dołożyć po scenie z odpaleniem pod wodą racy
- śmierć M: od chwili zranienia Bond nie zauważa tego, M sobie dalej żyje, traci krew, widać załamanie w tunelu gdy nie może chodzić. a w kościele nagle ożywienie. Stoi sobie, potem mamy celebrację niedoszłego wspólnego samobójstwa z Silvą, potem jest czas dialog z Bondem, i ona dopiero wtedy nagle z dupy upada i w 5 sekund umiera. Od sceny w tunelu gdy przystanęła powinni tak pokierować jej postać żeby było widać że ona już ledwo żyje i ledwo może mówić. A tak to scena wyglądała jakby po rzuceniu nożem w Silvę, Bond sprzedał M kulkę w brzuch.
- wejście Silvy do katedry: przypadkiem nie trafił w Brodacza. Super. Fajniej by było i jeszcze emocjonalniej i mroczniej gdyby Brodacz dostał kulkę. wiem, jestem brutalny, ale scena była by mocniejsza. Ślepy by trafił w tej scenie. A tak dziadek sobie stoi z głupią miną i podnosi rączki do góry jak baranek i czeka na zbawienie. a potem nawet nie podejdzie jak Bond klęczy nad M tylko ściąga czapkę.
- beznadziejny gunbarrel. graficznie to raz - Craig idzie i pozuje fajnie, ale jest za blisko ekranu, za duży, za krótka lufa snajpera i przez to za mało szczegółow lufy, za mało strużek krwi spływającej - spływa ona w zasadzie jakby zasuwali kurtynę w teatrze jednostajnie równolegle spadającą czerwoną kreską. No i nie pasująca muzyka do gunbarella. Arnolda temat geniusz, ale źle ją podłożyli, nie spasowało sekundami tam gdzie trzeba z uderzeniami dęciaków.
Muzyka w filmie daję radę. Jest nawet lepiej niż myślałem. Na maksa to to nie jest, ale zaskakujące, że jest to Bond z najgłośniej podłożoną muzą ever. I to jest błąd, bo czasami wg mnie jest za głośno, za patetycznie i przytłaczała muza obraz wyłażąc przed szereg, o czym pisał już Myster. Płyty lepiej się słucha w kolejności chronologicznej. W piątek dostaliśmy do redakcji płyty na konkurs, na który zapraszam mimo że pytanie teraz nie jest z kręgów audiotele, więc słucham już muzy z oryginała i znów muszę powiedzieć że jakość jest wyraźnie lepsza niż z itunes. Podciągam ocenę muzy w filmie na 4/5, a na płycie na 3,5/5 (ale słuchanej z oryginała w porządnej jakości oraz w kolejności chronologicznej). Newman nie zrobił nic wielkiego, wpisał się w generic formie w tło i sobie gra. czasem robi robotę, czasem nie. Tematu bonda jest za mało w filmie. Ogólnie jest to jeden ze słabszych bondowskich scorów, i już na pewno kandydat do najsłabiej wydanego, ale będę do niego wracał choć nie w całości, i bankowo będzie to częściej niż wracanie do Dr. No, Rosji, Licencji czy chyba nawet Goldeneye.