Cóż, po raz kolejny ugruntowałem się w przekonaniu, że tylko Spielberg potrafi zrobić wspaniały film o niczym.

Te 2,5h chłonie się niesamowicie przyjemnie i wcale nie przeszkadza, że głównym bohaterem opowiadania jest koń. Niesamowicie dużo emocji - jak to u Spielberga. Wiadomo, trochę przekłamanych miejscami, ubarwionych, ale znajdujących zrozumienie u odbiorcy.
Cieszy fakt, że efekty specjalne i wszelkiego rodzaju batalistyka miały tu charakter czysto utylitarny. Reżyser nie szaleje z techniką dając opowieści największe pole do popisu. We współczesnym kinie to wielka rzadkość, tym większe uznanie dla Stevena. I choć wyraźnie widać, że kończą mu się pomysły, to jednak dalej otrzymujemy wspaniałe pierwszoligowe rzemiosło filmowe.
Muzyka?
John jak zwykle pokazuje klasę. Ten koleś w ciemno napisałby "czwórkowy" score! Znając płytę od podszewki przeżywałem ją w filmie jak coś niesamowitego - dodatkowy bodziec sterujący moimi emocjami. Kilka razy aż łezka się w oku zakręciła. Cała sekwencja końcowa zasługuje na najwyższe uznanie, choć przyznam że sporym zaskoczeniem było dla mnie "No Man's Land", które w filmie (w scenie dramatycznej ucieczki Joey'a przez pole bitwy) robi KOLOSALNE wręcz wrażenie. Mea culpa. Nie doceniłem tego prostego wydawać by się mogło utworu.
Jeżeli John Williams się kończy, jak to niektórzy twierdzą, to robi to w wielkim stylu.

Zasłużone 4,5/5 ode mnie.