Może i tradycyjnie przesadzam i nie mam racji, ale czasami naprawdę można odnieść wrażenie, że nie ma nic gorszego od posiadania ulubionego kompozytora/kompozytorów. Ja się domyślam, że to niby wszystko na żarty i z przymrużeniem oka, ale czasami naprawdę poważnie się zastanawiam czy słucham dobrej muzyki, czy dobrze podążam muzyczną drogą, czy mam ją zmienić, ile mi zostało


Ja jestem świadom, że bardziej doświadczeni znawcy muzyki filmowej już wiele w swoich uszach słyszeli i po przesłuchaniu 325 762 soundtracków w życiu mają trochę inne podejście do gatunku. Pewnie bardziej wygórowane, wymagające, krytyczne. Ale jednocześnie dobrze by było, aby Ci szanowni i wielcy ludzie zrozumieli nas początkujących amatorów, którzy dopiero wchodzą w ten świat i poznają tajniki muzyki filmowej. Niech nam wybaczą naszą amatorszczyznę i kalectwo i odpuszczą nam nasze winy i błędne drogi

Jednocześnie z niepokojem dostrzegam rosnące podziały. Każdy kto ma swojego ulubionego kompozytora/kompozytorów co jest najwidoczniej czymś złym, staję się automatycznie fanboyem z klapkami na oczach. I tak też mamy te podziały i mamy fanboyów Zimmera, fanboyów HGW, fanboyów RCP, fanboyów Morricone, fanboyów Giacchino, fanboyów Desplata, fanboyów Newmana, którzy po za swoimi "idolami" świata nie widzą. Nie dobra to jest sytuacja, która już nie raz boleśnie mnie osobiście dała o sobie znać jak np. wtedy kiedy powiedziałem, że posiadam soundtrack do "Edwarda Nożycorękiego". Poruszenie i zdziwienie, jakby się okazało, że jestem robotem

Nie chcę, abyśmy się stali szarą jedną masą, bez osobowości, różnic itd. ale też nie chcę, aby wokół każdej osoby był mur i fakt, że jak ktoś słucha np. Morricone to dyskwalifikuje go do słuchania np. Younga.
Dziękuję za uwagę i przeczytanie moich przemyśleń, którymi bardzo chciałem się z Wami podzielić
