Interpretacja
: wt cze 07, 2005 17:43 pm
Zacząłem się ostatnio zastanawiać nad tym bardzo intrygującym problemem. Jak daleko możemy posunąć się w swojej interpretacji języka muzycznego. W przypadku dzieła filmowego mamy dodatkową pomoc w postaci obrazu, który muzyka ma za zadanie opisywać. Czy więc nasze interpretacje mogą wykraczać poza struktury wizulano- muzyczne? Czy możemy przenieść na muzykę filmową metodologię hermeneutyczne (tzn pisać i analizować dany soundtrack w oderwaniu od momentu historycznego, od lokalnej symboliki skupiając się bardziej na jungowskich archetypicznych metaforach?) Przykładem takim jest wspomniany Gladiator i owa interpretacja holstowskiego zapożyczenia jako nawiązania do boga wojny Marsa. Jak wiadomo sam twórca zaprzecza takiemu rozumieniu tego fargmentu twierdząc, że o Holscie nie miał zielonego pojęcia. Podobnie czyni Gabriel Yared wypierając się tych samych inspiracji w pochodzącym z Troi Aproach of the Greeks. Na ile możemy wierzyć kompozytorom? Na ile są oni z nami szczerzy? Akurat w przypadku Zimmera i Yareda jestem w stanie uwierzyć w ich opowiastki (choć nie beż odrobiny wątpliwości), co innego jest natomiast w przypadku słynnych historyjek Hornera byłbym bardziej krytyczny (przypomnę może że pan Horner twierdził iż o Jerrym Goldsmithcie usłyszał dopiero przy okazji tworzenia partytury do Star Treka, albo zapierał się iż nie skopiował Schumanna w Willowie). Swego czasu na gruncie historii sztuki Maria Poprzęcka sformułowała ciekawy postulat pisząc iż autorski komentarz artysty jest najbardziej mylącym i sprowadzającym na manowce źródłem jakim dysponuje badacz. Czy na gruncie muzyki filmowej może być podobnie? Czy powinniśmy ufać wypowiadającym się w mediach – czyli mających za zadanie w jakiś sposób promować swoje dzieło i swoją oryginalność- kompozytorom, czy może odrzucić te wszystkie wiadomości i zaufać swojemu odczuciu krytyka? Ciężko stwierdzić. Każda z metod ma swoją wadę. Gdy wejdziemy za bardzo w symboliczną interpretację to może i stworzymy świetny tekst, lecz będzie to prawdopodobnie tekst mający więcej wspólnego z bajką niż z prawdą. I z drugiej strony, jeśli zbyt będziemy polegali na analizach muzycznych, to wyjdzie nam recenzja, która zamiast zachęcić kogoś do kupienia/przesłuchania ścieżki, zniechęci swym hermetycznym językiem.
Jak zatem interpretować muzykę filmową? (to nawiązanie do poprzednich dyskusji o oryginalności i muzyce w filmie) Muszę się zgodzić z Tomkiem Rokitą i jego maksymalnie jak najszerszym patrzeniem na daną ścieżkę, braniem pod uwagę wielu czynników od dopasowania do filmu po kompozycję i oryginalność. Zaznaczyć muszę jednak że żadna z owych kategorii nie jest dominująca. Nie może być dominująca sama kompozycja. Ktoś powie że to herezja to co piszę. A jednak. Ile jest ścieżkę uznanych za świetne, ciekawe i pasujące do filmu w istocie źle skomponowanych (weźmy Króla lwa i dosyć nieudolne łączenie elektroniki z orkiestrą). Poza tym często się zdarza że soundtrack wypełniony paskudnymi, źle skomponowanymi popowymi piosenkami ma większe znaczenie (czyt. jest bardziej odpowiedni do filmu- czyli lepiej pasuje) niż prześliczny delikatny temat mistrzowsko zaaranżowany i wygrany przez choćby London Symphony Orchestra). Stąd muszę się zgodzić z Alicją Helman iż w ocenianiu muzyki filmowej największe znaczenie ma jak muzyka brzmi w filmie, na ile jest tapetą, a na ile kontrapunktem, na ile symbolem, a na ile zapchajdziurą. Ponieważ jednak nie można lekceważyć samej kwestii odbioru warto zastanawiać się też nad kategorią muzyki na płycie- czyli po prostu łatwością odbioru.
I na koniec jeszcze jedna uwaga Wydaje mi się że to nasze ocenianie i tak nie ma takiego znaczenia. To tylko numerki. Czy płyta dostanie 2 czy 5 to tylko gwiazdki, niestety w pewien sposób subiektywne. Kiedyś sadziłem, że to ma znaczenie. Dziś wiem, że jest inaczej. Ważniejsza wydaje mi się sama recenzją, będąca próbą wskazania plusów i minusów danej produkcji. Czy udaną i czy obiektywną, to już temat na kolejną dyskusję.
Jak zatem interpretować muzykę filmową? (to nawiązanie do poprzednich dyskusji o oryginalności i muzyce w filmie) Muszę się zgodzić z Tomkiem Rokitą i jego maksymalnie jak najszerszym patrzeniem na daną ścieżkę, braniem pod uwagę wielu czynników od dopasowania do filmu po kompozycję i oryginalność. Zaznaczyć muszę jednak że żadna z owych kategorii nie jest dominująca. Nie może być dominująca sama kompozycja. Ktoś powie że to herezja to co piszę. A jednak. Ile jest ścieżkę uznanych za świetne, ciekawe i pasujące do filmu w istocie źle skomponowanych (weźmy Króla lwa i dosyć nieudolne łączenie elektroniki z orkiestrą). Poza tym często się zdarza że soundtrack wypełniony paskudnymi, źle skomponowanymi popowymi piosenkami ma większe znaczenie (czyt. jest bardziej odpowiedni do filmu- czyli lepiej pasuje) niż prześliczny delikatny temat mistrzowsko zaaranżowany i wygrany przez choćby London Symphony Orchestra). Stąd muszę się zgodzić z Alicją Helman iż w ocenianiu muzyki filmowej największe znaczenie ma jak muzyka brzmi w filmie, na ile jest tapetą, a na ile kontrapunktem, na ile symbolem, a na ile zapchajdziurą. Ponieważ jednak nie można lekceważyć samej kwestii odbioru warto zastanawiać się też nad kategorią muzyki na płycie- czyli po prostu łatwością odbioru.
I na koniec jeszcze jedna uwaga Wydaje mi się że to nasze ocenianie i tak nie ma takiego znaczenia. To tylko numerki. Czy płyta dostanie 2 czy 5 to tylko gwiazdki, niestety w pewien sposób subiektywne. Kiedyś sadziłem, że to ma znaczenie. Dziś wiem, że jest inaczej. Ważniejsza wydaje mi się sama recenzją, będąca próbą wskazania plusów i minusów danej produkcji. Czy udaną i czy obiektywną, to już temat na kolejną dyskusję.