Nadmiar muzyki i cisza w kinie
- Paweł Stroiński
- Ridley Scott
- Posty: 9347
- Rejestracja: śr kwie 06, 2005 21:45 pm
- Lokalizacja: Spod Warszawy
- Kontakt:
Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Zgłosiłem się na konferencję naukową z tematem "Cisza czy ściana dźwięku". Tematem konferencji jest słyszalne/niesłyszalne w kulturze (także widzialne/niewidzialne) i chciałem poznać waszą opinię na temat ilości muzyki w dzisiejszym filmie. Tematem referatu będzie Hollywood. Własną opinię wyrażę, ale dopiero po tym, jak usłyszę kilka ciekawych (nie offtopowych, proszę) głosów. Na razie powiem, że muzyki jest moim zdaniem generalnie za dużo (Incepcja jest jednym z niewielu przypadków, gdzie dla mnie muzyka przez cały czas wypadła dobrze, ale mógłbym podać inne przykładu nadmiaru u Zimmera).
Co wy sądzicie?
Co wy sądzicie?
- Arthur
- Nominacja do odkrycia roku
- Posty: 1135
- Rejestracja: śr paź 20, 2010 21:16 pm
- Lokalizacja: Pzn
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Moim subiektywnym zdaniem: (i pomijam wyjątki, które wszędzie gdzieś są)
Na początek moja definicja ściany dźwięku- to jednoczesne nałożenie się dźwięków tylu instumentów lub elektroniki, że bardzo trudno mi je odróżnić od siebie, zlewa się wszystko w jedno dziwne coś. Następuję, gdy przekroczy moją zdolność rozdzielczą słuchu.
Zacznijmy od animacji. Tu oczywiście muzyka musi wychodzić na czoło, postacie nawet 3D to jeszcze za mało- muzyka pomaga oddawać głębię,emocje postaci przez co łatwiej nam je zrozumieć/utożsamić się . Cisza nie jest wskazana. Ściana dźwięku też nie, ewentualnie podczas bitwy(itp.) gdy widz ma odczuć, że na ekranie aż chuczy od wybuchów.
Horror. Nie jestem znawcą tego gatunku, ale tu warto się zatrzymać. Horror ma straszyć, obraz nawet kolorowy straszy tylko w zaskakujących momentach. By wydłużyć te momenty używamy muzyki. Chyba każdego ciarki przechodzą gdy struna na smyczku snuje się powolutku po strunach wiolonczeli/kontrabasie czy innym inst. stunowym, sala zamiera, wszystkim biją serca i wyczekują aż nastąpi w końcu ten moment wraz z potęgującym przerażenie ostrym piskiem,uderzeniem instrumentu muzycznego czy okrzykiem .Z jednej strony sama muzyka jest cicha(z czasem narasta), prosta jak budowa cepa; ale wraz z filmem nagle rośnie-wypełnia cały nasz umysł. Taki monotonny, przerażający dźwięk jednonutowej wiolonczeli wykorzystano w "The Dark Knight" by opisać muzycznie czarny charakter- Joker'a.
Komedie.Tu akurat najważniejszym elementem filmu są dialogi, podczas których muzyka nie może nam przeszkodzić, psuć jej odbioru- może pogrywać sobie w tle, ewentualnie dopowiedzieć coś(jak np. nadać miłego klimatu). Za to gdy dialogów nie ma i mamy oddalenie znaczne kamery by objąć szeroki zakres(np. ulicy) to muzyka ma prawo zdominować obraz(może być użyta piosenka) przez podkreślenie ruchliwości na ulicy,tłumu przechodniów, śmieszności sytuacji, bezradności postaci, i tak dalej.
Akcja/Sensacja/ filmy gdzie dużo się dzieję w przyspieszonym tempie.
Tu chyba najłatwiej przekroczyć próg przyjemnego słuchania, a jej zbyt dużą ilością w obrazie(na płycie). Za dużo elektroniki bez wyraźnej linii melodycznej łatwo odrzuca, za to za mało powoduję że w obrazie trudno je wyłuskać i albo ich w ogóle nie dostrzegamy, albo szybko wylatują z głowy. Takie łubudubu może się podobać raz, drugi ale z czasem staje się mało strawne.
No i zostały najpowszechniejsze Dramaty. Moim zdaniem muzyka zależy w głównej mierze nie od filmu, ale od Kompozytora. Chcemy wspaniale przemyślanej, zorkiestrowanej, klasycznej muzyki (nazywana ambitną, lub pomrukadłem) to trzeba będzie mocno wytężyć słuch w Kinie by usłyszeć chociaż 50% muzyki z płyty. Dla jednych zaleta, dla innych score skończy się na paru samplach.
Trend jak wspomniał Paweł jest zdecydowanie skierowany z stronę zmasowanego ataku na widza. Im więcej zmysłów zajętych tym lepiej. Oczywiście jest on spowodowany rozwojem głównie filmów nieambitnych, skierowanych za zarabianie pieniędzy. Lukę braku sensownego, przemyślanego scenariusza, dialogów może zasłaniać właśnie muzyka, dużo muzyki; która nas zajmie na tyle, że nie będziemy mieli czasu na analizowanie poprzednich scen. Ale w takich filmach się to sprawdza, więc czemu nie? Ludzie nie związani z filmówki prawie muzyki nie dostrzegają, nawet tej głośniejszej. Nie przeszkadza im to- tu wspomniana Incepcja to taki chyba wyznacznik głośności muzyki, by na 100% uznano ją jako coś autonomicznego, czy dostrzegalnego. A może jest to spowodowane tym, że ludzie nie słyszą już tak dobrze jak kiedyś? Potrzebują mocnych wrażeń, po pełnym dniu stresu, zmęczenia? W zasadzie to paradoks, ale jakoś niektórym nie przeszkadza. Jednakże moim zdaniem muzyki jest sporo, by tuszować swoją niedoskonałość, niedokładne wykonanie, brak czasu na dopracowanie. To zaleta na krótką przyszłość- dużo więcej materiału dostajemy; ale w biegiem czasu lepiej by było sensownie to napisać i wydać nie 5 płyt/rok, a 2. Ale kto dziś przejmuje się tym co będzie za ileś tam lat:) W moim przypadku mf zastąpiła rock, metal więc tak czy siak musi być jej dużo i musi być głośna- wtedy czuje powera do działania. A piękne smęcidełka od święta słuchać można, a nóż wpadnie nam do głowy jakiś wspaniały pomysł.
Na początek moja definicja ściany dźwięku- to jednoczesne nałożenie się dźwięków tylu instumentów lub elektroniki, że bardzo trudno mi je odróżnić od siebie, zlewa się wszystko w jedno dziwne coś. Następuję, gdy przekroczy moją zdolność rozdzielczą słuchu.
Zacznijmy od animacji. Tu oczywiście muzyka musi wychodzić na czoło, postacie nawet 3D to jeszcze za mało- muzyka pomaga oddawać głębię,emocje postaci przez co łatwiej nam je zrozumieć/utożsamić się . Cisza nie jest wskazana. Ściana dźwięku też nie, ewentualnie podczas bitwy(itp.) gdy widz ma odczuć, że na ekranie aż chuczy od wybuchów.
Horror. Nie jestem znawcą tego gatunku, ale tu warto się zatrzymać. Horror ma straszyć, obraz nawet kolorowy straszy tylko w zaskakujących momentach. By wydłużyć te momenty używamy muzyki. Chyba każdego ciarki przechodzą gdy struna na smyczku snuje się powolutku po strunach wiolonczeli/kontrabasie czy innym inst. stunowym, sala zamiera, wszystkim biją serca i wyczekują aż nastąpi w końcu ten moment wraz z potęgującym przerażenie ostrym piskiem,uderzeniem instrumentu muzycznego czy okrzykiem .Z jednej strony sama muzyka jest cicha(z czasem narasta), prosta jak budowa cepa; ale wraz z filmem nagle rośnie-wypełnia cały nasz umysł. Taki monotonny, przerażający dźwięk jednonutowej wiolonczeli wykorzystano w "The Dark Knight" by opisać muzycznie czarny charakter- Joker'a.
Komedie.Tu akurat najważniejszym elementem filmu są dialogi, podczas których muzyka nie może nam przeszkodzić, psuć jej odbioru- może pogrywać sobie w tle, ewentualnie dopowiedzieć coś(jak np. nadać miłego klimatu). Za to gdy dialogów nie ma i mamy oddalenie znaczne kamery by objąć szeroki zakres(np. ulicy) to muzyka ma prawo zdominować obraz(może być użyta piosenka) przez podkreślenie ruchliwości na ulicy,tłumu przechodniów, śmieszności sytuacji, bezradności postaci, i tak dalej.
Akcja/Sensacja/ filmy gdzie dużo się dzieję w przyspieszonym tempie.
Tu chyba najłatwiej przekroczyć próg przyjemnego słuchania, a jej zbyt dużą ilością w obrazie(na płycie). Za dużo elektroniki bez wyraźnej linii melodycznej łatwo odrzuca, za to za mało powoduję że w obrazie trudno je wyłuskać i albo ich w ogóle nie dostrzegamy, albo szybko wylatują z głowy. Takie łubudubu może się podobać raz, drugi ale z czasem staje się mało strawne.
No i zostały najpowszechniejsze Dramaty. Moim zdaniem muzyka zależy w głównej mierze nie od filmu, ale od Kompozytora. Chcemy wspaniale przemyślanej, zorkiestrowanej, klasycznej muzyki (nazywana ambitną, lub pomrukadłem) to trzeba będzie mocno wytężyć słuch w Kinie by usłyszeć chociaż 50% muzyki z płyty. Dla jednych zaleta, dla innych score skończy się na paru samplach.
Trend jak wspomniał Paweł jest zdecydowanie skierowany z stronę zmasowanego ataku na widza. Im więcej zmysłów zajętych tym lepiej. Oczywiście jest on spowodowany rozwojem głównie filmów nieambitnych, skierowanych za zarabianie pieniędzy. Lukę braku sensownego, przemyślanego scenariusza, dialogów może zasłaniać właśnie muzyka, dużo muzyki; która nas zajmie na tyle, że nie będziemy mieli czasu na analizowanie poprzednich scen. Ale w takich filmach się to sprawdza, więc czemu nie? Ludzie nie związani z filmówki prawie muzyki nie dostrzegają, nawet tej głośniejszej. Nie przeszkadza im to- tu wspomniana Incepcja to taki chyba wyznacznik głośności muzyki, by na 100% uznano ją jako coś autonomicznego, czy dostrzegalnego. A może jest to spowodowane tym, że ludzie nie słyszą już tak dobrze jak kiedyś? Potrzebują mocnych wrażeń, po pełnym dniu stresu, zmęczenia? W zasadzie to paradoks, ale jakoś niektórym nie przeszkadza. Jednakże moim zdaniem muzyki jest sporo, by tuszować swoją niedoskonałość, niedokładne wykonanie, brak czasu na dopracowanie. To zaleta na krótką przyszłość- dużo więcej materiału dostajemy; ale w biegiem czasu lepiej by było sensownie to napisać i wydać nie 5 płyt/rok, a 2. Ale kto dziś przejmuje się tym co będzie za ileś tam lat:) W moim przypadku mf zastąpiła rock, metal więc tak czy siak musi być jej dużo i musi być głośna- wtedy czuje powera do działania. A piękne smęcidełka od święta słuchać można, a nóż wpadnie nam do głowy jakiś wspaniały pomysł.
Szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli. - Albert Schweitzer
- Ghostek
- Hardkorowy Koksu
- Posty: 10445
- Rejestracja: śr kwie 06, 2005 23:17 pm
- Lokalizacja: Wyłoniłem się z Nun
- Kontakt:
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Już Pawłowi pisałem o tym wczoraj, ale według mnie cisza w filmie jest z historycznego punktu widzenia zwyrodnieniem ilustracyjnym.
Pierwotną ideą powstania czegoś takiego jak muzyka ilustrująca film, to była czysto utylitarna potrzeba zagłuszania pewnych nieprzyjemnych odgłosów towarzyszących wyświetlaniu filmu niemego (praca projektora, ludzie kręcący się na skrzypiących krzesłach i odgłosy gwaru ulicznego). Z czasem (dokładnie na przełomie lat 20-tych i 30-tych) ta funkcja rozszerzyła się również na podkreślanie dramaturgii w sposób bardzo sceniczny. Nie bez powodu w pierwszych latach funkcjonowania muzyki filmowej mówi się o niej jako o tworze wyrwanym wprost z desek teatrów, gdzie wystawiano opery i przedstawienia. Wiadomo, dziś trochę ta funkcja się zrewidowała i okazuje się, że muzyka sama w sobie może stanowić pewną wartość. Pomijając jednak autonomiczność, a wracając do aspektu utylitarnego...
Cisza w filmie jest potrzebna jak najbardziej, problem tylko w tym, że niektórzy reżyserzy nie potrafią nią operować. Słusznie Paweł zauważył niegdyś, że niektórzy bojąc się, że film sam w sobie nie będzie w stanie przemówić do widza odpowiednim ładunkiem emocjonalnym, ładują weń mase niepotrzebnych dźwięków i muzyki przebarwiając go. Nadmierne wysługiwanie się ciszą może jednak doprowadzić do sytuacji odwrotnej, gdy film sam w sobie będzie nieczytelny.
Jeżeli na tapetę weźmiemy dialog dwóch osób opowiadających sobie jakieś historie z przeszłości. Historie o zabarwieniu dramatycznym, to tutaj nie ma wątpliwości, że muzyka jest wręcz niezbędna. I nie chodzi tu o samą kwestię zapotrzebowania właśnie tej sceny na podkreślenie emocji bohatera (-ów), ale o pewne zasady i tricki, które są już w kinie standardem.
Sekwencje akcji - to już wyższa szkoła jazdy. Decyzja o nieilustrowaniu sekwencji akcji muzyką musi być decyzją bardzo przemyślaną. Jeżeli film nie spełnia pewnych warunków (bardzo bogata gama efektów dźwiękowych towarzyszących tej scenie, odpowiednie zdjęcia i montaż) brak czynnika wzmocnienia audytywnego to gwóźdź do trumny dla takiej produkcji. Osobiście wolałbym jednak zaryzykować jakąś muzykę, mało narzucającą się, bardzo ilustracyjną, ale funkcjonującą w tle i nadającą tempo całej scenie (bo chyba o to w ilustracji tego typu fragmentów filmu chodzi w muzyce).
Pierwotną ideą powstania czegoś takiego jak muzyka ilustrująca film, to była czysto utylitarna potrzeba zagłuszania pewnych nieprzyjemnych odgłosów towarzyszących wyświetlaniu filmu niemego (praca projektora, ludzie kręcący się na skrzypiących krzesłach i odgłosy gwaru ulicznego). Z czasem (dokładnie na przełomie lat 20-tych i 30-tych) ta funkcja rozszerzyła się również na podkreślanie dramaturgii w sposób bardzo sceniczny. Nie bez powodu w pierwszych latach funkcjonowania muzyki filmowej mówi się o niej jako o tworze wyrwanym wprost z desek teatrów, gdzie wystawiano opery i przedstawienia. Wiadomo, dziś trochę ta funkcja się zrewidowała i okazuje się, że muzyka sama w sobie może stanowić pewną wartość. Pomijając jednak autonomiczność, a wracając do aspektu utylitarnego...
Cisza w filmie jest potrzebna jak najbardziej, problem tylko w tym, że niektórzy reżyserzy nie potrafią nią operować. Słusznie Paweł zauważył niegdyś, że niektórzy bojąc się, że film sam w sobie nie będzie w stanie przemówić do widza odpowiednim ładunkiem emocjonalnym, ładują weń mase niepotrzebnych dźwięków i muzyki przebarwiając go. Nadmierne wysługiwanie się ciszą może jednak doprowadzić do sytuacji odwrotnej, gdy film sam w sobie będzie nieczytelny.
Jeżeli na tapetę weźmiemy dialog dwóch osób opowiadających sobie jakieś historie z przeszłości. Historie o zabarwieniu dramatycznym, to tutaj nie ma wątpliwości, że muzyka jest wręcz niezbędna. I nie chodzi tu o samą kwestię zapotrzebowania właśnie tej sceny na podkreślenie emocji bohatera (-ów), ale o pewne zasady i tricki, które są już w kinie standardem.

Sekwencje akcji - to już wyższa szkoła jazdy. Decyzja o nieilustrowaniu sekwencji akcji muzyką musi być decyzją bardzo przemyślaną. Jeżeli film nie spełnia pewnych warunków (bardzo bogata gama efektów dźwiękowych towarzyszących tej scenie, odpowiednie zdjęcia i montaż) brak czynnika wzmocnienia audytywnego to gwóźdź do trumny dla takiej produkcji. Osobiście wolałbym jednak zaryzykować jakąś muzykę, mało narzucającą się, bardzo ilustracyjną, ale funkcjonującą w tle i nadającą tempo całej scenie (bo chyba o to w ilustracji tego typu fragmentów filmu chodzi w muzyce).

Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Jeśli chodzi o Hollywood to jest jej zdecydowanie za dużo. Wydaje mi się jednak, że nie można wszystkiego "zwalać" na Amerykę i trzeba spojrzeć na temat z perspektywy całości - i w tym wypadku to się moim zdaniem równoważy.
- Paweł Stroiński
- Ridley Scott
- Posty: 9347
- Rejestracja: śr kwie 06, 2005 21:45 pm
- Lokalizacja: Spod Warszawy
- Kontakt:
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Dlatego na konferencji mówię o Ameryce, bo tam można o tym mówić 

- Koper
- Ennio Morricone
- Posty: 26547
- Rejestracja: pn mar 06, 2006 22:16 pm
- Lokalizacja: Zielona Góra
- Kontakt:
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Czy ja wiem czy za dużo? Wszystko zależy od filmu i reżysera. Można wskazać sporo hollywoodzkich produkcji gdzie muzyki jest nadto, ale można wskazać też takie gdzie jej brakuje. Ja myślę, że problemem jest raczej jej jakość jak ilość. 

"Hans Zimmer w tej chwili nic nie potrzebuje. (...) Ciebie też nie potrzebuje." - Paweł Stroiński
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Cisza w kinie hollywoodzkim? Próbuję sobie przypomnieć tytuły z ostatnich lat i nic nie przychodzi mi do głowy. Jak już to są to filmy niezależne, np. "Słoń" Gusa Van Santa lub kino europejskie, np. "Wyśnione życie aniołów" Erica Zonca. W Hollywood panuje dyskoteka i zagłuszanie własnych myśli, choć czasami jest to bardzo przyjemne jak "Incepcja" Zimmera/Nolana, czasami drażniące jak "300" Batesa/Znydera.
- Paweł Stroiński
- Ridley Scott
- Posty: 9347
- Rejestracja: śr kwie 06, 2005 21:45 pm
- Lokalizacja: Spod Warszawy
- Kontakt:
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Polecam lata 70. Mogę podać trzy przykłady filmów, gdzie nawet pościg samochodowy jest pozbawiony muzyki i wypada to dużo lepiej niż jakieś 80% współczesnych Car Chase.
- DanielosVK
- Howardelis Vangeshore
- Posty: 7893
- Rejestracja: sob cze 26, 2010 13:43 pm
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
A z ostatnich lat w "I Am Legend" było dużo ciszy.
Fe.
Cóż za score, Howard Shore.
Cóż za score, Howard Shore.
- Paweł Stroiński
- Ridley Scott
- Posty: 9347
- Rejestracja: śr kwie 06, 2005 21:45 pm
- Lokalizacja: Spod Warszawy
- Kontakt:
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Nie widziałem filmu jeszcze, ale wiem, że gdzieś pół score wyleciało i jest go więcej na albumie niż w filmie. Bardzo ciekawy przypadek, faktycznie.
- Koper
- Ennio Morricone
- Posty: 26547
- Rejestracja: pn mar 06, 2006 22:16 pm
- Lokalizacja: Zielona Góra
- Kontakt:
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Inny przykład: Terminator 3 - muzyki było w tym filmie za mało albo była zmiksowana za cicho, stąd muzycznie najsłabsza część jeśli chodzi o rolę muzy w filmie, jak dla mnie.
"Hans Zimmer w tej chwili nic nie potrzebuje. (...) Ciebie też nie potrzebuje." - Paweł Stroiński
- Ghostek
- Hardkorowy Koksu
- Posty: 10445
- Rejestracja: śr kwie 06, 2005 23:17 pm
- Lokalizacja: Wyłoniłem się z Nun
- Kontakt:
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Raczej to drugie, bo jak przewertujesz recording sessions, to zobaczysz, że Beltrami napisał tego wpizdu.Koper pisze:Inny przykład: Terminator 3 - muzyki było w tym filmie za mało albo była zmiksowana za cicho, stąd muzycznie najsłabsza część jeśli chodzi o rolę muzy w filmie, jak dla mnie.

- Marek Łach
- + Jerry Goldsmith +
- Posty: 5671
- Rejestracja: śr maja 04, 2005 16:30 pm
- Lokalizacja: Kraków
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Jak dla mnie muzyki zwykle jest za dużo, kompozytorzy często są nieodpowiedzialni i ładują muzę gdzie popadnie, mimo że takiej potrzeby nie ma. Wszyscy powinni sobie pooglądać europejskie filmy ze ścieżkami Delerue, który pisząc krótkie score'y potrafił z filmu wyciągnąć esencję (i przy tym zwrócić uwagę widza na soundtrack). Wspomniany wyżej TDK jest ciekawym przykładem obu tendencji - są tam sceny, które muzyka psuje, i są takie, którym muzyka by się przydała.
- Paweł Stroiński
- Ridley Scott
- Posty: 9347
- Rejestracja: śr kwie 06, 2005 21:45 pm
- Lokalizacja: Spod Warszawy
- Kontakt:
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Chyba czas na moją tezę.
Casus Incepcji to dla mnie jeden z niewielu przypadków, kiedy muzyka przez cały film moim zdaniem działa i nim przyjdzie krytykowanie mnie za fanbojstwo wobec Hansa, powiem tylko tyle, że jest to dla mnie być może jedyny taki przypadek w jego karierze, gdzie to działa.
To także ciekawy przypadek dlatego, że obwinia się często kompozytora za coś, co było domeną reżysera. Sam Zimmer po premierze podszedł do Nolana i spytał, czy nie jest za dużo muzyki, bo wykorzystał nawet elektroniczne dema, które Hans mu podsyłał.
Właśnie reżyserów obwiniałbym (czasem - vide Bruckheimer - także producentów) o problem nadmiaru muzyki w filmie hollywoodzkim (pomijam tutaj Europę). Używając języka naukowego, ilustrację postrzegam jako system semiotyczny, mówiąc inaczej system znaków. W filmie mamy cztery warstwy (w filmie dźwiękowym!), w których każda nosi swoje znaczenie, rozpatrywane na wielu (od emocji po rozumienie intelektualne) poziomach. Są to obraz, dialog, efekty dźwiękowe i muzyka właśnie (jeśli coś pominąłem proszę o propozycje!). Każda z tych warstw jest w jakiś sposób nacechowana, głównie przez reżysera, którego zadaniem jest stworzyć wizję filmu i konsekwetnie się jej trzymać. Dobry, spójny i zrównoważony balans tych warstw tworzy spójny i konsekwentny (tak, rządzi tu chyba reguła spójności) świat, w który film ma nas - eskapistycznie, czyli czysto rozrywkowo, albo intelektualnie (jak w Europie i niektórych bardziej inteligentnych filmach amerykańskich, mowa tutaj o wczesnych filmach Ridleya Scotta - tak gdzieś do, włączając, Matchstick Men, czy kinie takich twórców jak Altman czy Malick) - wprowadzić.
I tutaj pojawia się problem lwiej części mainstreamu. Dzisiaj działanie brakiem muzyki (którą na użytek tego argumentu i tematu nazywamy ciszą, ale precyzyjnie należy to tak określić) jest niejako awangardowe, nawet jeśli - mimo że wiele tu inspiracji kinem europejskim poprzedniej dekady - było to bardzo normalne w latach siedemdziesiątych (filmy akcji bez muzyki w pościgach samochodowych to Bullitt - tak koniec lat 60. - Francuski łącznik i Rambo: Pierwsza krew, zwróćmy uwagę, że w tym przypadku muzyka akcji prowadziła do pościgu, ale sama sekwencja zilustrowana już nie była). Wiąże się z wielką odwagą i wiarą, której wielu reżyserów dzisiaj nie ma. Wiarą, że obraz i efekty dźwiękowe (i dialogi, stąd zapewne problem wielu z Incepcją) mogą działać same. Zwróciłbym tu uwagę na Michaela Manna, który potrafi bez muzyki pokazać największe sceny akcji swoich filmów - strzelaniny w Wrogach publicznych i w Gorączce, w ogóle jego wizja muzyki, której mimo jego traktowania kompozytorów, będę bronił, zasługuje na odrębne opracowanie. Reżyser niepewny siły obrazu wrzuci muzykę wszędzie.
Problem w tym, że muzyka działa na wielu płaszczyznach - emocjonalnym, spójnościowym (muzyka przechodząca z jednej sekwencji do drugiej, zwłaszcza przy różnorodnej konwencji tych scen, pokazuje nam, że tak, jesteśmy cały czas świadkami tej samej opowieści), itd. W przypadku muzyki obecnej cały czas, część z tych funkcji po prostu odpada. Muzyka jest, bo... jest. A reżyser boi się własnych zdolności i każe ją dać wszędzie. Co sądzicie o tej teorii?
Casus Incepcji to dla mnie jeden z niewielu przypadków, kiedy muzyka przez cały film moim zdaniem działa i nim przyjdzie krytykowanie mnie za fanbojstwo wobec Hansa, powiem tylko tyle, że jest to dla mnie być może jedyny taki przypadek w jego karierze, gdzie to działa.
To także ciekawy przypadek dlatego, że obwinia się często kompozytora za coś, co było domeną reżysera. Sam Zimmer po premierze podszedł do Nolana i spytał, czy nie jest za dużo muzyki, bo wykorzystał nawet elektroniczne dema, które Hans mu podsyłał.
Właśnie reżyserów obwiniałbym (czasem - vide Bruckheimer - także producentów) o problem nadmiaru muzyki w filmie hollywoodzkim (pomijam tutaj Europę). Używając języka naukowego, ilustrację postrzegam jako system semiotyczny, mówiąc inaczej system znaków. W filmie mamy cztery warstwy (w filmie dźwiękowym!), w których każda nosi swoje znaczenie, rozpatrywane na wielu (od emocji po rozumienie intelektualne) poziomach. Są to obraz, dialog, efekty dźwiękowe i muzyka właśnie (jeśli coś pominąłem proszę o propozycje!). Każda z tych warstw jest w jakiś sposób nacechowana, głównie przez reżysera, którego zadaniem jest stworzyć wizję filmu i konsekwetnie się jej trzymać. Dobry, spójny i zrównoważony balans tych warstw tworzy spójny i konsekwentny (tak, rządzi tu chyba reguła spójności) świat, w który film ma nas - eskapistycznie, czyli czysto rozrywkowo, albo intelektualnie (jak w Europie i niektórych bardziej inteligentnych filmach amerykańskich, mowa tutaj o wczesnych filmach Ridleya Scotta - tak gdzieś do, włączając, Matchstick Men, czy kinie takich twórców jak Altman czy Malick) - wprowadzić.
I tutaj pojawia się problem lwiej części mainstreamu. Dzisiaj działanie brakiem muzyki (którą na użytek tego argumentu i tematu nazywamy ciszą, ale precyzyjnie należy to tak określić) jest niejako awangardowe, nawet jeśli - mimo że wiele tu inspiracji kinem europejskim poprzedniej dekady - było to bardzo normalne w latach siedemdziesiątych (filmy akcji bez muzyki w pościgach samochodowych to Bullitt - tak koniec lat 60. - Francuski łącznik i Rambo: Pierwsza krew, zwróćmy uwagę, że w tym przypadku muzyka akcji prowadziła do pościgu, ale sama sekwencja zilustrowana już nie była). Wiąże się z wielką odwagą i wiarą, której wielu reżyserów dzisiaj nie ma. Wiarą, że obraz i efekty dźwiękowe (i dialogi, stąd zapewne problem wielu z Incepcją) mogą działać same. Zwróciłbym tu uwagę na Michaela Manna, który potrafi bez muzyki pokazać największe sceny akcji swoich filmów - strzelaniny w Wrogach publicznych i w Gorączce, w ogóle jego wizja muzyki, której mimo jego traktowania kompozytorów, będę bronił, zasługuje na odrębne opracowanie. Reżyser niepewny siły obrazu wrzuci muzykę wszędzie.
Problem w tym, że muzyka działa na wielu płaszczyznach - emocjonalnym, spójnościowym (muzyka przechodząca z jednej sekwencji do drugiej, zwłaszcza przy różnorodnej konwencji tych scen, pokazuje nam, że tak, jesteśmy cały czas świadkami tej samej opowieści), itd. W przypadku muzyki obecnej cały czas, część z tych funkcji po prostu odpada. Muzyka jest, bo... jest. A reżyser boi się własnych zdolności i każe ją dać wszędzie. Co sądzicie o tej teorii?
Re: Nadmiar muzyki i cisza w kinie
Zdecydowanie za dużo i za głośno.Akurat "Incepcja" na którą się powołujecie jest doskonałym przykładem nadmiaru (pierwsza połowa-zakłócone dialogi,mało momentów wyciszenia itd) i umiarkowania (druga połowa jest bardzo dobra pod względem muzycznym). 
