
Dodatkowo Marek wychodzi z naiwnego założenia fana filmówki (sorry Marek), że to kompozytor decyduje co dać do filmu, w jakich proporcjach i jeszcze gdzie ma muzyka się znaleźć.
Słusznie smok ważniejszy.Marek Łach pisze:Moja krytyka Smoka wywołała tyle rozgoryczenia i złości, że porzuciłem pisanie nowej recenzji.
Marek Łach pisze:Jako ilustracja filmowa HTTYD jest przesadzony, przebajerzony i nieodpowiedzialny. Problem tkwi w tym, że muzyka Powella w czasie seansu w ogóle nie ewoluuje. Chodzi mi tu nie tylko o brak ewolucji tematów, których większość słyszymy w ciągu pierwszych minut filmu i potem nie ma już nas czym zaskoczyć (tu ewentualnie można przyjąć, że przeciętny widz i tak ich nie zapamięta od razu, więc z jego punktu widzenia nie będzie to jakaś poważna wada), bo pod względem zróżnicowania tematycznych aranżacji Smok nie prezentuje się zbyt kreatywnie (np. złowrogi temat "złych" smoków, który za każdym razem brzmi prawie identycznie). Chodzi mi głównie o to, że Powell nie daje zupełnie wytchnienia przez ciągłą bombastyczność - prawie każda jedna scena jest przez jego muzykę powiększona tyle razy, jak gdyby każda kolejna miała być już kulminacją. Efekt jest taki, że mija pół godziny filmu, a muzyka nie może być już większa, bardziej ekspresyjna, nie może wywołać intensywniejszych emocji, bo ta granica została już osiągnięta. Za wyjątkiem Romantic Flight żadna, ani jedna późniejsza scena - z końcową bitwą w szczególności - nie zrobiła na mnie jakiegokolwiek wrażenia. Bo Powell za wcześnie osiągnął najwyższy pułap emocjonalny. To jest dla mnie zupełnie nieodpowiedzialne, to psuje film, bo końcowa bitwa i finał powinny wyróżniać się bombastem, patosem, ekspresją na tle wcześniejszych scen - a nic takiego nie ma miejsca, bo jedyną różnicą jest to, że o ile bombastyczny Test Drive trwał trwał 2 minuty, to bombastyczna bitwa trwa 10 minut. Konstrukcja tej ilustracji jest przez to strasznie mierna, bo brakuje jej stopniowania. Jeden Forbidden Friendship wielkiej różnicy nie robi. Nie każda scena, nie każde spotkanie ze smokiem, musi być automatycznie czymś największym we wszechświecie - czasem można odstawić sekcję dętą, podniosłe tematy, i pójść na chwilę w delikatny underscore, który też trafnie przekaże nastrój sceny, a nie będzie brzmiał jak gdyby to już był finał filmu.
Dobrze kombinujesz, ale dalej mnie nie przekonałeś. "How To Train Your Dragon" ma inną budowę niż "Empire Strikes Back". Imperium rozpoczyna się spokojnie i dlatego też Williams na początku buduje napięcie, aż w końcu ŁUP! pojawia się Flota Imperialna. A potem ŁUBU DUBU! Bitwa o Hoth. Smoka zaczyna się od razu od wielkiej bitwy. Smoki atakują wioskę wikingów Berk. Jest walka, wikingowie walczą, ogień, wybuchy, głodne i straszne bestie latają ze wszystkich stron! Akcja, emocje, coś się dzieje, dużo się dzieje. Potrzeba mocnej muzyki i taką Powell serwuje. Zresztą już samo pierwsze pojawienie się Berk przy akompaniamencie pięknej muzyki wypada cudnie.Marek Łach pisze:Wawrzyniec zastanawiał się, czemu lubię Johna Williamsa skoro krytykuję wielkoorkiestrowe HTTYD. Tu odpowiedź jest prosta - wystarczy wziąć pozornie bardzo "bałaganiarskie" pod względem konstrukcji Empire Strikes Back. ESB ma tę cechę, że składa się jak gdyby z segmentów, które kończą się kulminacjami (choć faktycznie nic równie emocjonującego jak Hyperspace i Rebel Fleet nie ma wcześniej miejsca). Można więc odnieść wrażenie, że score Williamsa też nie za bardzo zmierza do jednego, wielkiego muzycznego zakończenia i że dużo wcześniej osiąga te wysokie rejestry emocjonalne - np. monstrualna bitwa o Hoth. Ale zobaczcie ile czasu mija, zanim Williams zaczyna wyciskać z orkiestry to maksimum, to jest co najmniej 20 parę minut filmu, które poprzedza tak naprawdę muzyka dość stonowana, nawet jeśli dotycząca dramatycznych wydarzeń. Zanim rozbrzmieje Imperial March i Battle of Hoth jesteśmy stopniowo przygotowywani, napięcie stopniowo, oszczędnie rośnie, przez co bitwa pod względem muzycznym imponuje i miażdży widza. Gdyby Williams przez całe 20 minut filmu wyżywał się na orkiestrze, to słysząc Battle of Hoth wzruszylibyśmy ramionami, tak jak ja słuchając w filmie Battling the Green Death. Po Battle of Hoth i ewakuacji rebeliantów z Asteroid Field włącznie Williams znowu tonuje muzykę i dąży do kolejnej kulminacji, która znowu nas zaskoczy, bo do tego czasu Hoth "wywietrzeje" nam z głowy. Powellowi zupełnie brakuje tej "cykliczności".
Szkoda, że pomijasz to "Forbidden Friendship", które ilustruje naprawdę ładną scenę, w bardzo piękny sposób.Marek Łach pisze:I dlatego jest to moim zdaniem niezbyt udana muzyka filmowa (za wyjątkiem boskiego Test Drive i zwłaszcza Romantic Flight). Z drugiej strony podtrzymuję swoją oryginalną opinię, że Powell poszedł w fajnym kierunku i jego epika jest bardzo orzeźwiająca w porównaniu z apatyczną Narnią chociażby. Powell pisze coś względnie świeżego, bo łączy swój nowoczesny styl z tradycyjnym scoringiem. Gdyby wykazał się odrobiną umiarkowania, napisałby wspaniałą ilustrację. A tak jego score jest tylko sumą swoich części - bo każdy utwór osobno fajnie się słucha, ale nijak nie wychodzi z tego rozsądna, przemyślana muzyczna eskapada. I dlatego mówię, że Smok to dobra muzyka do słuchania poza filmem, ale moim zdaniem swojej filmowej funkcji nie spełnia jak należy.
Ma być, ale nie non stop. Bo nie każda scena jest bombastyczna. This Is Berk ma być bombastycze - tutaj mnie nie zrozumieliscie. To jest scena akcji, ma być głośno i intensywnie. Gdybyśmy potem dostali trochę umiaru, niczego bym się nie doczepił, choć wciąż uważam, że wrzucanie do jednego utworu wszystkich tematów jest trochę bez sensu. W Mulan pierwsza scena to atak Hunów, jest głośno, brutalnie - ale potem przychodzi odrobina wytchnienia, bo i emocje opadają.To jest animacja o smokach, napakowanych Wikingach, wielka przygoda, akcja, musi być głośno i bombastycznie
Delikatna liryka też może być wyrazista w filmie i nie robić za tło, zwłaszcza w filmie dla dzieci. Dziesiątki, setki takich przypadków można by wymienić, z powyższymi tytułami włącznie.A dla mnie ważne jest aby muzyka była wyrazista i robiła za coś więcej niż tylko tło w obrazie.
Ale i przedtem i potem mamy emocjonalną "sinusoidę". Dzięki temu Journey wypada tak genialnie, bo wyróżnia się na tle reszty ścieżki. Dużo czasu zajmuje Williamsowi i Spielbergowi zanim ponownie puszczą hamulce. I co, czy delikatna liryka w scenach spotkań z "przyjaznymi" dinozaurami krzywdzi film i sprawia, że muzyki nie słychać? Bzdura! Właśnie dlatego ta muzyka jak taka dobra w połączeniu z obrazem.też na początku filmu w "Journey To The Island" stawia na stół najważniejsze dwa tematy.
Jakoś nie przypominam sobie, żeby dzisiejsi obrońcy Powella bronili w ten sposób Zimmera przy wielu jego projektach z ostatnich lat. Oczywiście że praca nad filmem jest wynikiem kompromisu i ostatnie słowo ma reżyser/producent. Ale jeśli kompozytor wie, że coś nie będzie działało należycie, a i tak na to przystaje, to znaczy że świadomie zgodził się na zepsucie filmu. Oczywiście Powell pewnie w tym przypadku tak nie uważał, ale cóż - moim zdaniem mylił się. I jak dla mnie o mało co nie zarżnął filmu tak jak to zrobił Zimmer w trzecich Piratach. Których nawiasem mówiąc wielu obrońców Powella też wtedy za to krytykowało (dlatego, że Piraci byli bardziej syntetyczni a Smok jest bardziej orkiestrowy?).Dodatkowo Marek wychodzi z naiwnego założenia fana filmówki (sorry Marek), że to kompozytor decyduje co dać do filmu, w jakich proporcjach i jeszcze gdzie ma muzyka się znaleźć.
O tym że nasze częstotliwości się różnią, wiemy chyba od czasu dyskusji o Finding Nemo.Koper pisze:odbierasz na innych częstotliwościach.![]()
Ale to dlatego, że Hirschfelderowi nie udały się tematy, a tematy stanowiąo rozpoznawalności. Natomiast spotting, wyczucie nastroju i emocji scen są moim zdaniem w Sowach mistrzowskie. Gdyby połączyć te zalety ścieżki Hirschfeldera z tematycznością Powella wyszedłby score idealny.Z kolei sowy nieco giną momentami, poza main themem trudno w tym filmie zauważyć muzykę, a jeszcze ten fail Snydera z piosenką w środku...
Najwyraźniej. Może po prostu kwestia decybeli?Marek Łach pisze:O tym że nasze częstotliwości się różnią, wiemy chyba od czasu dyskusji o Finding Nemo.
Wcale nie tylko o tematy chodzi, zresztą tematów jest jeden.Marek Łach pisze:Ale to dlatego, że Hirschfelderowi nie udały się tematy, a tematy stanowiąo rozpoznawalności. Natomiast spotting, wyczucie nastroju i emocji scen są moim zdaniem w Sowach mistrzowskie. Gdyby połączyć te zalety ścieżki Hirschfeldera z tematycznością Powella wyszedłby score idealny.
Przecież na pewno słuchał niezliczonych ilustracji do wcześniejszych animacji. Może on po prostu jako, że uznaje się z resztą RPC za nowatorskich to jest zmuszony robić coś nowego(100% natężenia muzyki przez cały no prawie film), bo jeśli zrobi tak jak mówiłeś takie momenty rozluźniające przez te pojedyńczę dźwięki (smyczek,harf,dzwonków i co tam jeszcze mają w orkiestrze) ludzi z kolei powiedzą, że to mało oryginalne, to było.Ale jeśli kompozytor wie, że coś nie będzie działało należycie, a i tak na to przystaje, to znaczy że świadomie zgodził się na zepsucie filmu. Oczywiście Powell pewnie w tym przypadku tak nie uważał, ale cóż - moim zdaniem mylił się.