#49
Post
autor: Paweł Stroiński » wt wrz 09, 2014 12:57 pm
To zacznę od elektroniki.
Zależy co rozumiemy pod określeniem technika, tylko tu trzeba być ostrożnym. Można powiedzieć, że jeśli do techniki kompozytorskiej dokładamy umiejętność programowania brzmień elektronicznych, to tak, Hans Zimmer jest mistrzem techniki kompozytorskiej. Moroder oczywiście tez (choć aranże i programowanie mu Faltermeyer robił, nie?). To może wielu osobom nie odpowiadać, niestety, bo wtedy wyjdzie, że np. Batmany i Incepcja to geniusze techniki. W przypadku Hansa, robi on wszystko, by ograniczona znajomość orkiestrowych czy klasycznych środków wyrazu, nie przeszkadzała mu w tym, co chce powiedzieć muzyką do danego projektu. I jest to całkiem uprawnione, w końcu uważa się go za tuza syntezatorów i samplingu (na tyle, że od lat firmuje jakieś zbiory sampli swoim nazwiskiem, a i jego nazwisko reklamujące oprogramowanie takie jak kiedyś Gigastudio, dziś Cubase, to świetna reklama).
W tym temacie, jak mi się wydaje, jednak elektronika nie jest przedmiotem dyskusji. Oczywiście prostota może być "dobra technicznie", choć trzeba powiedzieć, że mistrzem tutaj nie byłby np. Hans, ale John Williams (Gejsza, w większości Lista Schindlera - bo nie można pominąć Immolation czy Schindler's Workforce; duża część AI też, ba, Amistad), James Horner (jego zapomniane kameralne dramaty) czy Alexandre Desplat (który na "kompleksowej prostocie" zrobił karierę i dopiero później wyszedł w to, co nagle fani hollywoodzkiej filmówki sensu stricte zaczęli lubić). Jest oczywiście pytanie, czy świadomość brzmienia (bardzo u Zimmera duża, że przy nim zostanę) jest już dobrą techniką czy jeszcze nie. Generalnie, chodzi o to, że bardzo dobry kompozytor jest w stanie dostosować środki wyrazu do projektu, a nie projekt do środków wyrazu (tutaj muszę skrytykować Zimmera, choć niekoniecznie tak ostro jak Clemmensen, który twierdzi takie rzeczy gdzieś od Batmana: Początek i to z godnym maniaka uporem; to nie jest aż takie proste). Christopher Young potrafi pierdzielnąć Priesta czy The Core, ale z drugiej strony ma mało znane odrzucone An Unfinished Life, które jest mistrzostwem tego, co ja kocham w muzyce filmowej: opartej na prostych środkach wyciszonej ilustracji, która dąży do wypracowanego emocjonalnego finału. Ale kto zna ten score? Mało kto, bo nie dość, że jest wywalony z filmu, to jeszcze wydano to w limicie.
Teraz Brian Tyler.
Tyler, wbrew pozorom, nie pisze unisono. On pisze polifonicznie, choć u niego kontrapunkt nie ma charakteru wyraźnie melodycznego (np. tak jak to świetnie robi Horner czy nakładający na siebie lejtmotywy John Williams), ale raczej rytmiczny. Prawdą jest, że rwie frazy, tak jak to mówi pięknie Wojtek, prawdą jest, że pomysł melodyjny urywa mu się często gdzieś w połowie, ale to raczej nie jest kwestia jego wykształcenia, braku talentu, a raczej swoistego muzycznego ADHD, gdzie idzie tak za filmem, że po prostu chce zrobić coś bardziej tematycznego, ale przypomina mu się synchronizacja, i wychodzi burdel. Tyler bardzo się poprawił, kiedy zaczął lekko eksperymentować z tym, by jednak nie walić całej orkiestry na raz (wydaje ci się, że jest to unisono, bo niestety tak to nagrywa, ale to jest naprawdę nawarstwianie na siebie róznych rytmów, z których dominuje ten, który (jakże to oryginalne) wykonują puzony.
Problemem Tylera jest to, że często chce za dużo na raz i tak mu to wychodzi. Ale pisze polifonicznie (aż za bardzo czasem) i potrafi robić bardzo fajne zagrania stricte rytmiczne. Tylko potrafi to po prostu zgubić w natłoku... wszystkiego. Ale unisono na pewno nie pisze. To nie Król Artur Hansa, gdzie ten zarzut jest niestety bardzo uprawniony.