Wróciłem na spokojnie do "Lincolna" po tej pierwszej (niezbyt pozytywnej) wrzawie wokół niego. I co? Na tą wrzawę nie zasługuje, z tytułu tego, że to chyba kandydat numer jeden do rozczarowania roku. To będzie brzydkie co napiszę i Wawrzyniec nie będzie zadowolony, ale Williams popełnił score geriatyczny...

Słowa jakie cisną mi się na usta to: zachowawczość, miałkość, brak wyrazu, auto-pilot, brak "iskry Bożej", prze-intelektualizowanie muzyki (ach, te bez wyrazu fortepianowe solówki...). Brak tej płycie czegoś, czego można się uczepić. Tematy ledwie zarysowane, podobnie jak muzyka zachowawcze i brzmiące jak odrzuty z poprzednich prac Williamsa w nurcie patriotycznym. Brak emocjonalnego zaczepienia. Brak tzw. "set-piece"'ów, czyli utworów, czyli williamsowskich highlightów, na których zazwyczaj można opierać słuchanie jego płyt. Na siłę można doczepić Finale, Elegy, pieśń żołnierską czy Freedom's Call. Co poza tym, po jeszcze wyróżniającej się, choć do bólu poprawnej, muzyce źródłowej z okresu - raczej nic. "Lincoln" brzmi tak, jakby Williams nie miał już na nic siły i energii i jakby zrobił to, żeby wszyscy dali mu święty spokój, dlatego tak rozczarowuje to jechanie na patriotycznym auto-pilocie. Brzmi jak odpad, odrzut z lepszych, bardziej kreatywnych ścieżek dźwiękowych w tym gatunku jak Patriota, Rosewood, Amistad i nawet Szeregowiec Ryan, bo ten miał fenomenalne "Hymn to the Fallen" czy też przejmujące "Omaha Beach". Nie ma nic w "Lincolnie" nic takiego, nic co mogłoby na swoich barkach unieść cały score. Nie ma tu również rzeczy, którymi Williams mógł się podpierać zazwyczaj w mniej atrakcyjnym materiale - technicznej wirtuozerii czy też artystycznego zacięcia. I zatrważająca letniość emocji...
Abstrahuje od tego, jak to się spisuje w filmie (pewnie nieco lepiej), bo nie o tym jest tu rozmowa, ale na płycie jest to williamsowski przeciętniak. Byłem również rozczarowany Tintinem oraz War Horsem, ale tamte ścieżki były zwyczajnie lepsze...