Nie należę do fanów Bonda, a na Skyfall podjarałem się przede wszystkim ze względu na wybór na stołek reżyserski wiadomej osoby.
Rozwaliły mnie (a jakże!) zdjęcia Deakinsa - akcja w Szanghaju, w której m.in. pojedynek Bonda (mały spoiler wizualny) i jego przeciwnika oglądamy w postaci ciemnych sylwetek, to majstersztyk. A cała końcowa rozwałka jest po prostu wizualnym cudem.
Scenariusz to konkretna robota, umiejętnie łącząca akcję, dramatyzm i subtelny humor, a przy tym pozbawiona większych głupot. Tym bardziej, że ostatnie soki wyciska z niego mocarna obsada. Bad guy, zarówno koncepcyjnie, jak i aktorsko (Bardem i wszystko jasne) jest przemyślany i satysfakcjonujący, chociaż scena jego ucieczki automatycznie skojarzyła mi się z Avengersami.
Fajnie, że dużo miejsca poświęcono relacjom Bond - M, a skrypt korzysta mocno z faktu, że akcja filmu rozgrywa się współcześnie, czyli w erze Internetu i hakerów. Jeszcze fajniej, że celem czarnego charakteru nie jest rozwalenie całego świata

Czołówka z piosenką Adele wbija w fotel wręcz, ciarki gwarantowane.
Muzyka:
Płyta jeszcze przede mną, ale w filmie sprawuje się bardzo dobrze. Oczywiście czuć Newmana na kilometr, co uznaję za plus. Bardzo mnie cieszy, że stały współpracownik Mendesa uniknął sieczki, a w miejsce tego umiejętnie połączył swoje liryczne zagrania z muzyką akcji. Nie wiem, czy ktoś się z tym zgodzi, ale przez to kojarzy mi się ten score z Jarheadem. Kolaż Tomka z tematem Arnolda wypadł bardzo fajnie i energicznie. Muzyki ogólnie jest sporo i często daje czadu.
Jeśli o brzmienie w obrazie chodzi, ja jestem usatysfakcjonowany i wstępnie daję 4/5.
Cóż, koniec końców, bez problemu mogę nazwać Skyfall najlepszym filmem o Bondzie, jaki znam
