Hmmmmm. Twoja obrona Konia, lisie, przypomina mi moją obronę którejś części Insygniów. Mam wrażenie, że ilekroć fanboj broni jakiegoś score'u to owszem, mówi szczerze, chwaląc najsubtelniejsze niuanse w relacji obraz-muzyka, doceniając dzieło muzyczne od strony technicznej i merytorycznej, ale niestety nie wszystkim jest dane tak szczegółowe spojrzenie na dany film.
I tu się pojawia problem - wcześniej zarzekałem się, że nie podoba mi się muzyka do Konia, a po obejrzeniu filmu zmieniłem zdanie, przesłuchałem score jeszcze raz i dostrzegłem to, czego nie słyszałem i/lub nie chciałem usłyszeć wcześniej. Film również urzekł mnie swoją 'klasycznością' i 'umownością', a to co Mefisto w swojej recenzji określa jako naiwne, nierealne i zbyt cukierkowate (nie czepiajmy się, czy akurat takich określeń użył), nie dość że mi nie przeszkadza, to nawet w pewnym stopniu stanowi zaletę. No bo wszystko zależy od początkowych założeń: czy chcemy oglądać filmy, które aż rażą swoim brutalnym realizmem i surowością, czy wolimy te pozycje, które zabierają nas w świat, którego w rzeczywistości nie uświadczymy, który jest poniekąd przestylizowany, bo lubimy oglądać takie bajeczki, przygody, ładne obrazki. I nietrudno zauważyć, że muzyka filmowa ma więcej do zaoferowania w tym drugim podejściu.
Mimo że koń i jego przystojny właściciel (

) wzbudzili moją sympatię w trakcie seansu, nie oznacza, że nie widzę wad tego filmu. Wspominałem o nich kilkanaście postów wcześniej. Rozwinę jednak wątek muzyczny: moja początkowa niechęć do tego score'u jest w jakimś stopniu uzasadniona - faktycznie nie jest on dla nie-fanboja zbyt wyrazisty. No ale z drugiej strony tak jest z każdym kompozytorem i każdym scorem. I teraz kolejne pytanie: czy Williams dobrze zrobił, że dostosował swoje muzyczne dzieło do poziomu całego filmu, czy powinien stworzyć coś ciut bardziej genialnego (hehehe) kosztem oddziaływania w filmie. No ale patrząc na to z innej strony - skoro (wg niektórych) muzyka aż tak genialnie nie współgra z obrazem, to by film wiele nie stracił na takiej zmianie, a muzyka sama w sobie by zyskała.
Robi się z tego dyskusja akademicka. Po raz kolejny dochodzę do tych samych wniosków: nie da się obiektywnie ocenić żadnego score'u, a wszystko zależy od naszych chęci, nastroju, podejścia i priorytetów - co się dla nas najbardziej liczy w muzyce filmowej: nazwisko kompozytora? oddziaływanie muzyki w filmie? słuchalność na płycie? wyrazistość, która pozwoli nam nucić tematy po wyjściu z kina? oryginalność? czy czas trwania płyty?
Odnosząc się do w/w kryteriów:
- Czy to, że jest to score Williamsa oznacza, że z automatu otrzymamy geniusz i nie wolno nam dostrzegać jego wad? No bo sorry, nie jest to nawet fizycznie uzasadnione, żeby każda praca kompozytora była genialna, fantastyczna na ocenę 4 i/lub wyżej! Czy to nie jest też tak, że po 3-4 latach przerwy próbujemy się zachłysnąć pracami papy Johna i nawet nie uwzględniamy kryterium oryginalności w kontekście jego wcześniejszego dorobku, bo i tak jego nowe prace wydają się nam oryginalne, bo go dawno nie słyszeliśmy? A w takim Desplacie na przykład, jak nasmaruje 8 prac w ciągu roku to już nawet ja dostrzegam autokopie (stąd moje początkowe oburzenie Ides of March)?
- Czy muzyka Williamsa naprawdę tak świetnie oddziałuje w filmie? Czy nie jest też trochę tak, że na autonomii jego muzyki poza filmem traci oddziaływanie w filmie (nie aż tak bardzo, ale zawsze)? Bo ja mam czasami wrażenie, że innym kompozytorom strasznie się dostaje po uszach, że to i tamto jest mało wyraziste, tu plumka, tam plumka, a jak tak spojrzeć na chłodno, to wiele utworów Williamsa pełni taką samą rolę w filmie. Ja słuchałem wczoraj po raz kolejny Tintina i szczerze mówiąc zacząłem się zastanawiać, co w nim było takiego, że ja się aż tak bardzo podniecałem jego muzyką? No owszem, świetne tematy (choć też nie jakieś wyjątkowo wyraziste), przede wszystkim świetnie zaaranżowane, no ale poza początkiem płyty i jej końcem, to jak dla mnie jej środek wczoraj odbierałem jako ścianę dźwięku. I też pewnego rodzaju monotonię (choć napisaną na dużą orkiestrę). To samo z War Horse - mimo ostatniego niespodziewanego zachwytu nad kilkoma utworami i motywami, nie uważam żeby płyta była jakoś genialnie zmontowana, czy żeby potencjał tej muzyki został w 100% zmaksymalizowany. Dociera do mnie coraz więcej wątpliwości. I to samo mam z Desplatem, Giacchino, Hornerem, Zimmerem, Korzeniowskim, Powellem etc etc kogokolwiek byśmy tu nie wypisali.
Już nie będę więcej lał wody i rozwijał kolejnych kryteriów, bo wszystkie problemy w ocenie chyba już poruszyłem. Wnioski? Nic się nie zmieni. Zawsze fanboje będą bronić swojego pupila, zawsze niezwiązani emocjonalnie będą ostrzy w krytyce. Porady? Niech fanboje w każdej ocenie postarają się zmusić do jakichś uwag krytycznych, żeby była jakaś równowaga między zachwytami a wadami, bo, na Boga! muszą być jakieś wady! A tzw. hejterzy czy przeciętni słuchacze niech spróbują pokochać wroga, wysilić się choć trochę, spróbować posłuchać raz jeszcze, a jak im się nie chce dostrzec tych niuansów wspominanych przez fanbojów i otworzyć umysłów na nieznane, to najlepiej po prostu nie zacietrzewiać się, bo szkoda zdrowia. Wydaje mi się, że najciekawsze dyskusje byłyby wtedy, gdyby fanboje trochę zaczęliby krytykować swoich kompozytorów, a hejterzy zaczęli ich bronić. To byłby hardcore

PS. Wyjdzie ze mnie teraz hipokryta (choć każdy wyjątek potwierdza regułę), ale absolutnie nie wzywam do wysilania się i słuchania Dziewczyny z tatuażem duetu R&R

W tym trudnym przypadku zalecam milczenie w temacie
