#1152
Post
autor: Paweł Stroiński » czw maja 02, 2013 17:02 pm
Nie powiedziałbym, że temat Elfmana czy Williamsa jest sam w sobie "infantylny" (Superman Donnera... już tak; Batman Burtona jest campowy - to specjalny, mroczny i bardzo samoświadomy typ kiczu, ale nie infantylny w żadnym razie!), bo mówienie o infantylizmie tematu można tylko przywiązać do np. Fantastic Four Ottmana (ja komponowałem lepsze melodie), ale... nie chodzi tu o nazwiska.
Prawdą jest, że bardzo zmieniła się filmowa estetyka w ostatnich kilkunastu latach. Nie wiem, co dokładnie na to wpłynęło, ale na pewno mamy pewnego rodzaju powrót do nastawienia na realizm (nie w sensie racjonalizacji pewnych "nadnaturalnych" zdolności, ale w sensie kreacji świata na bardziej "brudny" - w znaczeniu angielskiego gritty, czyli dosłownie pełne pyłu, zakurzone - i brutalny niż w dość komiksowym kinie akcji nawet w trendach tak gdzieś do późnych lat dziewięćdziesiątych? Zwróć uwagę, że Nolan w Batmanach nie boi się przemocy, tylko po prostu filmuje tak, że krwi nie widać, a nie tak, że jej w ogóle nie ma w filmowym świecie, wyjątkiem jest Incepcja, ale tam mieliśmy świat wykreowany z góry na nie do końca realny).
Tematy Kina Nowej Przygody (Superman, Raiders March) nie bardzo mają zastosowanie do kina, które z natury jest osadzone w innym świecie. Można powiedzieć, że Williams (który sam nie potraktował Supermana Donnera śmiertelnie poważnie; w jego muzyce jest dużo takiej dobrodusznej ironii) z pełną świadomością wykreował stylistykę opartą częściowo na tradycji Golden Age (czyli tradycji wyjątkowo skonwencjonalizowanej już przez samych kompozytorów tamtych czasów, jeśli porównasz aktorstwo Ben Hura z aktorstwem nawet w latach osiemdziesiątych czy siedemdziesiątych, zorientujesz się, że konwencja filmów starej ery była w sposób zdecydowany bardziej teatralna, po części wynikło to z tego, że najstarsze filmy dźwiękowe - te z lat trzydziestych i czterdziestych - z powodu po prostu ciężaru kamer były bardzo, bardzo statyczne wizualnie, kamera z ręki pojawiła się dopiero wtedy, kiedy wymyślono kamerę, którą w ogóle w ręku da się *utrzymać*).
Muzyka Williamsa więc (także Elfmana, pamiętajmy dość prostą rzecz, o której się chyba dość mało dzisiaj mówi, choć ci, którzy powinni wiedzieć, wiedzą o tym na sto procent - studio chciało do pierwszego Batmana Williamsa, ale John nie miał na to czasu) jest bardzo skonwencjonalizowana i steatralizowana i jest to zamierzenie, by stworzyć przygodę, która, jak mówią Amerykanie jest większa niż życie [larger than life]. Nie jest to infantylne, jest to bardzo świadoma kreacja świata przedstawionego na komiksowy i przerysowany. Po części po to, by tenże świat przedstawiony filmu nie był przez widza traktowany zbyt poważnie.
W sytuacji postawienia na zabrudzoną, realistyczną (w większości dzisiejszych filmów niestety przejawia się to w bardzo nieudolnym wykorzystaniu kamery z ręki) konwencję, nie chcesz już kreować świata jako przerysowanego. Dlatego temat Williamsa czy Elfmana nie ma zastosowania w takim, bardziej osadzonym w rzeczywistości filmowej (choć powiedzmy inaczej: konwencja ta ma stworzyć świat, który nas przekonuje jako realny, nie odrealniony) stylu. Muzyka ma być, ma działać, ale ma nie wyrzucać nas ze świata filmowego i nie puszczać do nas oka. Jeden zły ruch i cała misternie zbudowana rzeczywistość filmowa się rozleci. Stąd zmiana paradygmatu we współczesnej muzyce filmowej. Bo zmienił się paradygmat tworzenia filmu.
Dlatego uważam argumentację Muaddiba (a raczej jej zupełny brak...), jakoby Zimmer wypaczał legendę za bzdurną, jeśli nie po prostu, powiem brutalnie, wyjętą z dupy. Żadnej legendy Zimmer nie wypacza. Film od początku jest zamierzony jako stworzenie tej legendy od nowa. I właśnie do tego odnosi się, cokolwiek Hans stworzy. Jakiekolwiek zestawienie tego score z Williamsem jest tak uprawnione, jak czytanie Bogurodzicy z encyklikami JP2 w ręku, albo twierdzenie, że komedia romantyczna to ukryty horror. By tak czytać, trzeba być faktycznie wypaczonym.