Czas na moją recenzję, która będzie długa i odpowiednio wszystko zabezpieczę spoilerami, bo chciałbym powiedzieć o filmie coś więcej, niż tylko że jest wizualnym spektaklem, choć na temat pomysłów technicznych Cuarona też chcę się wypowiedzieć.
Najpierw krótko: Film widziałem w 2D i mnie ZACHWYCIŁ. Czy żałuję, że nie jestem w stanie obejrzeć w IMAX 3D? Tak i nie. Tak, ponieważ byłem sobie w stanie wyobrazić niektóre efekty, które w 3D wypadłyby znakomicie (cały atak śmieci, na początku akcja z Sandrą i śrubką). Nie, ponieważ mogłem się skoncentrować na paru innych rzeczach, które moim zdaniem są trochę ważniejsze pod względem emocjonalnym niż technologiczne mistrzostwo i immersja, którą ten film znakomicie wytwarza.
Ryzykując gniew Wawrzyńca, powiem, że początek filmu, jeśli chodzi o wrzucenie w świat filmowy jest na poziomie najlepszych początków Ridleya Scotta (Alien, Blade Runner, Gladiator). Na początku mamy listę informacji, które mówią nam o niebezpieczeństwach kosmosu, ilustrowane muzyką zapowiadającą niebezpieczeństwo (nie przypadkiem Price wrzucił tutaj motyw zagrożenia, bardzo prosty brutalny motyw elektroniczny), a potem cisza... Ta chwila ciszy to Cuaron mówiący nam o rzeczywistości kosmosu - cisza, słyszymy tylko to co w radiu, w tę minutę zarysowujemy konwencję. Włączenie muzyki tutaj działa tak samo i jest zrobione lepiej niż bardzo teatralny myk tworzenia konwencji w Polowaniu na Czerwony Październik, gdzie wszyscy mówią po rosyjsku, do czasu najazdu na usta Putina (oficera politycznego, nie prezydenta
) i po słowie Armageddon przerzucamy się na angielski (aha, czyli rosyjski = angielski). Cuaron robi to lepiej, bo nie wyrzuca tzw. czwartej ściany (czwartą ścianą w teatrze jest publiczność, oczywiście) i pozostajemy w filmowym świecie. Co ciekawe, ta cisza jest także kojąca na początku (jak się okaże jeszcze W TYM SAMYM UJĘCIU! kojąca fałszywie, ale gra, jaka prowadzi Cuaron między prawie metafizycznym spokojem a napięciem i wręcz lękiem jest znakomita, o czym powiem więcej), koncentrująca się na pięknie.
O czym jest ten film? Cuaron i Bullock mówią, że jest to film o odrodzeniu duchowym. Rozumiem, że niektórych frustrują te sceny, w których Stone
Ale to jest bardzo ważne z punktu widzenia fabuły. Czytałem recenzję, w której ktoś się czepiał, że jest to argumentacja typu
no atheists in foxholes (w okopach nie ma ateistów) i że to nagięcie rzeczywistości. Ja bym patrzył na to inaczej i zwrócił uwagę na konstrukcję tak świetnie odegranej przez Bullock postaci Ryan Stone.
Kluczową sceną dla całej historii, pod względem zarówno emocjonalnym, jak i przesłania, jest rozmowa na temat życia na Ziemi, którą Stone przeprowadza z Kowalskim (a raczej on z nią, to on prowadzi tę rozmowę). By nie zdradzić co się stało, w pewnym momencie (delikatność Kowalskiego jest tutaj cudowna, zwróćcie uwagę, że w momencie, kiedy ona o tym mówi, on wyłącza muzykę) mówi ona
I just drive. Po prostu jadę [przed siebie, czego chyba nie było w tłumaczeniu]. I w tej frazie zatrzymuje się całe przesłanie filmu Cuarona. Dlaczego?
Słowo
drive ma po angielsku wiele znaczeń, jeździć (prowadzić go) samochodem jest tylko jednym z nich. Podstawowym znaczeniem jest jednak pęd/napęd, a także popęd (seksualny -
sex drive). Kiedy Stone mówi, że po osobistej tragedii,
I just drive, ona tak naprawdę mówi nam
I don't have a drive, nic mnie nie napędza... Nie mam, po co żyć. W tym momencie przeżycie jest dla niej tylko instynktowne. Tak naprawdę, gdyby nie Kowalski, ona by się zupełnie poddała, o czym świadczy
.
Pod wpływem tego, co się dzieje na Sojuzie
, mamy jej przemówienie, w którym ona się tak naprawdę napędza. Jasne, jest to patetyczne, itd., ale jest to wewnętrzny patos - nie jest to typ przemówienia prezydenta w filmie katastroficznym, ale jest to samonapędzanie się (i znowu -
driving oneself!), zakończone cudownie podsumowującym
Time to stop driving. Time to go home.
Byłoby to wielkim kiczem, gdyby metafora pędu (
drive) obecna w filmie przez cały film i to chyba nie tylko wyłącznie werbalnie. W tym momencie Stone ma
po co żyć i dalsza walka jest prowadzona z dużo większą determinacją, co nie tylko reprezentuje jej zachowanie, ale także przyspieszenie tempa filmu przez Cuarona. Pod tym względem także warto spojrzeć na coś, na co szary widz nie do końca zwraca uwagę (technika pisania scenariuszy nikogo nie obchodzi, ale także odbieramy strukturę instynktownie), więc trochę o tym powiem.
Podręczniki pisania scenariuszy filmowych bardzo precyzyjnie określają nie tylko, jakie są główne punkty fabularne (dosłownie -
plot points), ale także gdzie powinny się znaleźć. Mamy więc tzw. hak (
hook, pierwsze zainteresowanie widza), wydarzenie rozpoczynające (
inciting incident, od którego wątek główny się zaczyna, ok. 10 strony/minuty), początek właściwej fabuły i rozpoczęcie drugiego aktu, wydarzenia ogniskujące, punkt środkowy/bez powrotu, który jest zwrotem akcji
mid-point), przejście do ostatniej konfrontacji i zakończenie. Wszystko jest bardzo dokładnie określone, co gdzie jak.
jest właśnie klasycznym i pięknie przeprowadzonym punktem środkowym fabuły, punktem, który zmienia wszystko. Jest to wręcz kliniczny przykład idealnej struktury scenariusza filmowego.
Wrócę na chwilę do metaforyki pędu, choć to może być pewna nadinterpretacja i trochę się boję tego argumentu, przyznam, choć uważam, że ma to sens. Kosmos jako środowisko, w którym odbywa się film ma wielki sens i jest kilka rzeczy, które byłyby niemożliwe w innym środowisku, jak sądzę. W filmie dziejącym się na Ziemi na przykład ciągła zabawa przejściem z perspektywy zewnętrznej do wewnętrznej (punkt widzenia Stone) by nie przeszło, ale kosmos z jego nieważkością (która jest bardzo ważnym dla Cuarona elementem przecież) doprowadza do tego, że inaczej postrzegamy oko kamery i może ona "wejść" w bohaterkę i jej punkt widzenia. Sądzę, że w fabule dziejącej się na Ziemi, gdzie kamera nie może tak tańczyć, to by nie do końca przeszło, ale to dygresja. Metafora pędu działa w kosmosie dlatego, że w kosmosie (co Cuaron też wykorzystuje w dramaturgii), jeśli coś zostanie wprawione w ruch, to nie zostanie zahamowane. Tylko że tutaj chodzi o pęd wewnętrzny, to, dzięki czemu wierzymy w sens życia.
Na koniec chciałbym powiedzieć więcej na temat kontrastu piękno/niebezpieczeństwo, bo tak zostaje on ustanowiony przez reżysera. O samym początku (prawie że medytacyjnym) już mówiłem, ale takie metafizyczne wrzutki się Cuaronowi zdarzają, mamy więc cudowne ujęcie, w którym kamera koncentruje się na powoli (chciałoby się po angielsku rzec
peacefully) odlatującą (chyba) gumową kaczkę, aż nagle BUM i w bohaterkę trafiają zwłoki koleżanki z załogi. Nawiązanie do Aliena i 2001, gdzie Stone się rozbiera na ISS jest także wprost metafizyczne w uspokojeniu sytuacji i warto jeszcze zwrócić uwagę na to, jak w środku sytuacji wręcz panicznej na Sojuzie, Cuaron oddala się tylko po to, by pokazać i zachwycić się zorzą polarną.
Film jest świetny i oczywiście nie jest to arthouse. To świetna rozrywka na najwyższym poziomie. Ale to nie znaczy, że ten film jest po prostu widowiskiem. Nie przekraczając granicy między sztuką a zabawianiem widzów, jednocześnie Cuaron nie odstawia Michaela Baya i nie tworzy grupy ujęć, które nie mają żadnego sensu. To inteligentny film z przesłaniem, które może nie jest oryginalne, ale nie jest także beznadziejnie głupie. I może udało mi się to docenić dzięki temu, że akurat trafiło takie przesłanie do mnie osobiście? A może dlatego, że nie mogłem skoncentrować się zupełnie na immersji (która jednak nastąpiła i CZUŁEM się wrzucony w świat), bo musiałem to obejrzeć w 2D? Nie wiem, ale cieszę się, że to obejrzałem.
Nie tylko dlatego, że to techniczne arcydzieło, ale dlatego, że ten film ma coś do powiedzenia, nawet jeśli nie jest to zupełnie nic nowego. Brawo, panie Cuaron.